Stary rzemieślnik chwiał się na nogach, a w garści dzierżył kalesony, których nie udało mu się zawiązać na troczki. Siwa twarda szczecina, włosy sterczące na wszystkie strony, zgniły oddech oraz czerwone obwódki pod oczami czyniły z niego odstręczającą figurę. Komisarz zachodził w głowę, jak Walery Pytka mógł się w ciągu niecałych dwóch godzin zamienić w kompletnego abnegata. Nie wiedział, że tej nocy stolarz miał jeszcze jednego gościa. Oto jego sąsiad komunista odebrał przechowywane przez starego ulotki i odezwy, odwdzięczając się swemu dobroczyńcy ćwiartką spirytusu. Pytka nie czekał zaś z alkoholem ani chwili – wypił go szybko i w sekrecie przed synem. Skutkiem tego zataczał się teraz niebezpiecznie w stronę poręczy galeryjki i bełkotał coś niezrozumiale.
– Co jest, Walerku? – spytał go Popielski z niepokojem. – Gdzie tak dałeś do wiwatu?
– Nyyyyyy… – wybąkał Pytka, zamilkł i uśmiechnął się szeroko. – Nyyyyyyyyyy…
Popielski wiedział, że w tym stanie Walery Pytka nie rozpozna nikogo. Było wątpliwe, czy stary potrafiłby rzec cokolwiek sensownego, na przykład czy odpowiedziałby na pytanie o własny wiek i nazwisko. Rozstrzygnięcie zaś kwestii, czy wspomniany przez niego przed dwiema godzinami murarz „Dolku” lub „Tolku Małecki” i „murarz Anatol Małecki” z akt policyjnych są tą samą osobą, było teraz dla Walerego równie jasne i oczywiste jak starogreckie aorysty. Popielski mógł poczekać, aż dziadek zabitego chłopca wytrzeźwieje albo zapytać o Małeckiego jego rodziców. Ale komisarz był z natury bardzo niecierpliwym człowiekiem.
Leokadia Tchorznicka poznała swojego kuzyna Edwarda Popielskiego, kiedy ten miał lat trzy. Było to w czasie Wigilii w roku 1889. Mały Eduardo, jak nazywała swojego jedynego synka afektowana ciotka Zofia z Tchorznickich Popielska, przybył wraz z rodzicami z nieodległego Borysławia do Stanisławowa, aby spędzić wraz z liczną rodziną Tchorznickich pierwsze wspólne święta. Dotąd się to nigdy nie udawało, ponieważ ojciec Edzia inżynier Paulin Popielski, zatrudniony przez przedsiębiorstwo górniczo-naftowe S. Stern w Borysławiu, był wciąż wysyłany – jak na złość w czasie świąt – na rozmaite rozpoznania geologiczne w odległe i egzotyczne krainy, głównie do Turcji i Persji, a bojaźliwa ciotka Zofia nie miała dość odwagi, aby sama z małym dzieckiem udać się w niedaleką przecież podróż. Ani na Leokadii, ani na jej czworgu rodzeństwa ich mały kuzyn nie zrobił podczas owych świąt najlepszego wrażenia. Był to – w ich mniemaniu – wredny szczeniak, typowy rozpieszczony jedynak, który swym krzykiem szantażował wszystkich dokoła. Opychał się ciastkami i czekoladkami, dręczył ich małego kundelka Mikiego i – aby zdenerwować własną matkę – wspiął się pewnego razu na najwyższą półkę spiżarni i leżał tam cicho przez dwie godziny, wyjadając miód i konfitury. W tym czasie odchodząca od zmysłów ciotka Zofia, zirytowany wuj Paulin, a nawet jej własny ojciec, spokojny zwykle absolwent filozofii i profesor gimnazjalny Klemens Tchorznicki, szukali zaginionego po domu i ogrodzie. W końcu kuzynowi znudziła się zabawa i wylazł ze spiżarni. Spędziwszy dwie godziny w chłodnym pomieszczeniu, przeziębił się oczywiście i – ku uldze wszystkich – wylądował w łóżku. Ulga była jednak tylko chwilowa, ponieważ chory domagał się od wszystkich domowników coraz to nowych rozrywek. Dla świętego spokoju ciotka czytała mu w nieskończoność bajki, kuzyni odstawiali teatrzyk, a nawet jej ojciec grał mu na mandolinie. Toteż wszyscy głośno odetchnęli, kiedy w końcu Popielscy opuścili ich gościnny stanisławowski dom i zabrali ze sobą rozwrzeszczanego bachora. Wszyscy Tchorzniccy modlili się później o to, aby firma S. Stern pod koniec grudnia wysyłała inżyniera w różne dalekie delegacje.
Ich modły zostały wysłuchane, bo Popielscy zjawili się w Stanisławowie dopiero sześć lat później, w sierpniu 1895 roku. Dziewięcioletni Edward w niczym nie przypominał rozwydrzonego malca sprzed lat. Był chłopcem nad wiek dobrze zbudowanym i rozwiniętym, małomównym, lecz wesołym, ciekawym wszystkiego, lecz nienatrętnym. Czas najchętniej spędzał w gabinecie profesora Tchorznickiego nad szachownicą lub nad atlasami geograficznymi. Uwielbiał też wypisywać starannie rozmaite hieroglify i szyfrować jakieś tajne wiadomości, pisząc po polsku, lecz literami greckimi, które już przed pójściem do gimnazjum dobrze opanował. Wtedy dwunastoletnia Leokadia, obserwując swojego kuzyna, uświadomiła sobie po raz pierwszy w życiu, iż natura ludzka nie jest niezmienna, a wstrętne bachory wyrastają na dobrze ułożonych młodych ludzi.
Nie tylko zachowanie kuzyna było nietypowe, lecz również niezwykły był powód przybycia wujostwa pod koniec owych gorących wakacyj 1895 roku. Otóż firma Bergheim &MacGarvey kupiła w Baku rafinerię i zaproponowała inżynierowi Popielskiemu posadę dyrektora. Propozycja ta została przyjęta z radością i świeżo mianowany szef rafinerii podjął ważne decyzje. Nie mając zaufania do szkolnictwa rosyjskiego, pozostawił syna swoim szwagrostwu do czasu, aż sam nie urządzi się w Baku i nie znajdzie dla Edwarda odpowiednich guwernerów. Kuzyn Edzio niechętnie się rozstawał z rodzicami, zwłaszcza, że jego matka dostała na dworcu stanisławowskim takich spazmów, jakby widziała się z dzieckiem po raz ostatni. Niestety – jej intuicja okazała się trafna. Kilka dni później nadeszła bowiem straszna wiadomość, która całkowicie zmieniła życie kuzyna. Pociąg jego rodziców został napadnięty przez pijaną bandę stepowych morderców. Ojciec, stanąwszy w obronie czci matki, został bestialsko zabity, a matka powiesiła się kilka dni później. Edek ze spokojnego i uśmiechniętego chłopca zamienił się w zaciętego milczącego ponuraka. Kilka dni później uległ po raz pierwszy w życiu chorobie, która stała się jego nieodłączną towarzyszką. Po pewnej kolacji stał się – na oczach wuja i ciotki – bezwładnym dygocącym ciałem, które wszystkimi otworami oddało różne wydzieliny. Leokadia i jej rodzeństwo nie byli na szczęście świadkiem tej smutnej, poniżającej i zatrważającej sceny. Późno w nocy Edward obudził się po długim nerwowym śnie. Przy jego łóżku siedziała Leokadia wraz matką. Kuzyn, widząc je obie, wybuchnął nagle nieoczekiwanym, dzikim, histerycznym śmiechem.
– Nie pojmuję mojego kuzynka – szepnęła Leokadia do matki. – Dlaczego on tak się zachowuje?
Nie rozumiała jego zachowania i teraz o szóstej rano, w majowy słoneczny poranek, kiedy z jakimś pijanym obdartusem miotał się po przedpokoju i wciskał mu na stopy jedne ze swoich najlepszych butów. Mogła zrozumieć nawet to, że Edward wraca rano z jakimś kompanem i chce kontynuować libację w domu. Zdarzało się to czasami, choć nigdy za jej bytności w domu, nie mówiąc już o obecności jego córki Rity. Szeptali jej jedynie później o tym ich służąca Hanna, stróż domu lub oburzeni sąsiedzi. Przypuszczała jednak, że nawet jeśli towarzyszył mu jakiś zapity kolega, to nigdy nie był w takim stanie upojenia jak ten staruch. Mogła i to zrozumieć, że Edward próbuje wykurować i otrzeźwić jakiegoś znajomka, wrzucając go do wanny, pojąc kawą i podstawiając mu pod nos flakonik z amoniakiem – jak to właśnie uczynił z tym starym. Nie mogła jednak zrozumieć, dlaczego – kiedy już mu się to udało i postawił kurowanego na nogi – odziewa go w swoje stare, ale wciąż dobre ubranie i wciska mu na stopy wspaniale, zakrywające kostkę trzewiki z pierwszorzędnego salonu Derby!
Patrzyła później, jak nabrzmiewają żyły na byczym karku Popielskiego, kiedy wrzucał pijaka do dorożki, trzymając go jedną ręką za spodnie, a drugą za kołnierz. W trakcie tej operacji pijak zahaczył nogawką o koło i trochę ją naddarł. W normalnych okolicznościach Popielski wpadłby w szał, a przynajmniej uważnie obejrzał szkodę. Teraz jednak nie zareagował na zniszczenie swego ubrania od braci Jabłkowskich! Nie pojmuję mojego kuzyna, pomyślała Leokadia Tchorznicka i weszła do mieszkania. Nie wiedziała, że w ciągu najbliższych dni jej kuzyn jeszcze bardziej ją zadziwi – by nie rzec: śmiertelnie zatrwoży.
Popielski wysiadł z dorożki przy ulicy Pijarów pod szpitalem. Fiakrowi kazał zaczekać, a sam podał rękę Pytce tak wytwornie, jakby ten był damą wysiadającą z karety. Stary uchwycił się jego ramienia i ruszył, potykając się co chwila, nieprzyzwyczajony do butów, które na nogach miał po raz pierwszy. Policjant chwycił go wpół i trochę niósł, trochę prowadził, omijając statuę Matki Boskiej. Jakiś jegomość w meloniku i z pinczerem na smyczy aż się zatrzymał przy wejściu na teren szpitala i patrzył na nich z niesmakiem, jakiś student pokazywał ich palcem, a jego kolega śmiał się głośno.