Popielski zaniemówił. Tymczasem Jerzyk, znudzony i szukający wciąż nowych wrażeń, odchylał głowę do tyłu, pokazując swą szyję w całej okazałości. Domagał się tym samym dalszej zabawy, dalszych w nią całusów i końskiego prychania. Nagle umilkł i spojrzał w kierunku drzwi. Krzyknął ze strachu, wytoczył się z łóżka i schował się za jego wezgłowiem.
Mało kto potrafiłby przestraszyć Jerzyka. Do tej nielicznej grupy należał na pewno Mosze Kiczałes ze swoją ciemną twarzą przeoraną różową blizną.
Kiedy już wszyscy – na prośbę Popielskiego – opuścili jego pokój, Kiczałes podszedł do łóżka komisarza, ujął go za dłoń i pochylił nisko głowę.
– Przepraszam – powiedział. – Ja musiał pana załatwić, a potem też przyjść tu i przeprosić. Upraszam wybaczenia, panie kumisarz.
– Może panu wybaczę, panie Kiczałes. – Popielski uniósł się na łóżku mimo zawrotu głowy i silnego bólu w czole. – A może nie… Ale najpierw muszę znać odpowiedź na trzy pytania: jak pan znalazł Małeckiego, to pierwsze, i dlaczego mnie pan tak urządził? To drugie.
– A trzecie pytanie?
– Dasz mi pan papierosa?
Kiedy obaj zapalili, Kiczałes usiadł na fotelu. Mówił, a z każdym słowem z jego ust wylatywały małe obłoki dymu.
– Wie pan co, panie kumisarz? Wie pan, jak najrychlej można złapać jakieguś bandyty we Lwowi?
– Nie pytaj pan, ale mów!
– Idzi si za panym krok w krok, a pan duprowadzi do bandyty. Ja tak zrobił. I złapał bandyty, skurwysyna Małeckiego.
– Nasza umowa – sapnął ze złością Popielski – była nieco inna. Pan go łapie? Dobrze. Ale potem pan mi go oddaje! A w tym punkcie umowy pan nie dotrzymał! I jeszcze dał mi po łbie! Dobrze, żeś mnie nie zabił, Kiczałes!
– Jeszczy raz prószy przebaczenia. – Herszt podziemia pochylił głowę. – Umowa była, rychtyk. Ali pan odchodzi z policji. Wszystkie gazety o tym pisały, a potem pisały, że pan zostaji. Ja sam ni wiedział, co o tym myśleć, panie kumisarz. No bo jeśli pan odejdzi, to nici z naszej umowy. Kto mi dotrzyma pańskiegu słowa jak ni pan?
– To czemu mi pan nie powiedział o swoich wątpliwościach podczas naszej rozmowy w pańskiej willi w Winnikach?! – wrzasnął wściekły Popielski.
– Ktoś z policji mi dał więcyj niż pan – odparł wolno Kiczałes. – Ktoś dał mi dwa lata wolnegu. Dwa lata spokoju. A pan tylku rok. A ten ktoś na pewno ni odejdzi z policji. Ali ja jestem człowiek honoru…
– Milcz, Kiczałes! Ty jesteś zwykły rzezimieszek i czekasz, aż ktoś ci da więcej… Taki jesteś kupiec? Wszystko wystawiasz na aukcję? Ciekawym, czy swoją kochankę też kiedyś zlicytujesz.
Popielski zerwał się z łóżka na równe nogi. I wtedy poczuł się tak, jakby jego głowa dostała się w imadło. Nacisk był tak duży, że przed oczami zaczęły mu fruwać jakieś pomarańczowe płaty, postrzępione na brzegach. Usiadł na łóżku. Otworzył usta i wyrzucił z nich „Milcz, parchaczu!”, po czym opadł na poduszkę i zamknął oczy.
Kiczałes rozejrzał się nerwowo po pokoju. Dostrzegł sole trzeźwiące na nocnym stoliku. Otworzył je, potrząsnął głową ze wstrętem i podsunął pod nos Popielskiemu. Ten szarpnął się gwałtownie i otworzył oczy. Kiczałes wyjął chusteczkę pachnącą perfumami, otarł mu nią głowę z potu i długo patrzył na niego z zatroskaniem. Potem usiadł na łóżku i mocno chwycił dłoń chorego.
– Nazwał mnie pan kiedyś gubernatorym, panie kumisarz – mówił dobitnie. – A oto gubernator si kłania. To znak. Mów pan, czegu panu trzeba! Trzy pański życzenia to dla mni rozkaz. Może mni pan uważać za gudłaja, nędznegu mechidrysa, za byli kogu. Rozumim to. Ali niech pan pamięta. Trzy życzenia spełniam. Jak złota rybka z bajki. Wie pan, gdzi ja urzęduji. W Winnikach. Życzy zdrowia i du widzenia!
Kiczałes wbrew woli Popielskiego uścisnął mu dłoń i wyszedł z pokoju. Pożegnał się bardzo uprzejmie z paniami, a nawet podrzucił do góry Jerzyka. Chłopiec już się nie bał Kiczałesa.
Po chwili herszt podziemia zawrócił, wszedł do sypialni i uśmiechnął się pod swoim cienkim wąsikiem amanta.
– A ta mała, którą pan widział ze mnu w Winnikach, moży być tyż dla pana. W każdyj chwili. Dudatkowu. Oprócz trzech życzyń.
O ósmej rano Popielski stał na swoim balkonie przy Kraszewskiego i spoglądał na Ogród Jezuicki. Od czasu nieudanej obławy na Małeckiego towarzyszyły mu nieustannie monomania, frustracja i bezsenność. Zdawał się nie zauważać pełni wiosny, która zamieniała Lwów w jeden wielki kwitnący ogród. U Jezuitów bielały kasztany, a po alejkach snuły się zakochane studenckie pary. Popołudniami ludzie tłoczyli się tam wokół restauracji w stylu zakopiańskiej secesji, gdzie serwowano kawę mrożoną, lody i orzeźwiający kwas chlebowy. W parku Stryjskim dzieci kąpały się w stawie, doprowadzając prawie do apopleksji starego ogrodnika parkowego, który nadaremnie je ścigał po alejkach, chcąc zabronić tej rozrywki. Na terenie Targów Wschodnich sportowcy z Sokoła urządzali biegi na wytrzymałość. Na Wysokim Zamku gimnazjaliści wagarowali, palili papierosy i spotykali się ukradkiem w krzakach z kobietami złego prowadzenia, które przychodziły tu z niedalekiego Starego Rynku. Nikt już nie wspominał morderstwa Henia Pytki. Ludzie dyskutowali o polityce i o Hitlerze. Maturzyści szykowali się już do wyjazdów na obozy przysposobienia wojskowego na Huculszczyznę. Po pamiętnym pogrzebie Henia Pytki, na którym nieszczęsnego malca żegnały setki lwowian, miasto powoli zapominało o całej sprawie. Być może mało kto zauważy dziś krótką notkę w „Słowie Polskim”, która informowała o dalszych losach Anatola Małeckiego, podejrzanego o zabójstwo.
Edward Popielski należał do niewielu, którzy zwrócili na tę notkę baczną uwagę. Utrapiony bezsennością, udał się dwie godziny wcześniej do salonu. Po drodze zauważył leżące w przedpokoju „Słowo Polskie”, które gazeciarz, jak codziennie rano, wrzucił do mieszkania przez otwór na listy. Popielski usiadł w fotelu pod stojącym zegarem, otworzył gazetę i sięgnął do barku po karafkę z wódką, którą uważał za nader skuteczne lekarstwo na insomnię. Nalał sobie pół szklanki i zaczął przeglądać gazetę. I wtedy przeczytał tę notkę.
Wstał gwałtownie i szybkim krokiem ruszył na balkon, aby zaczerpnąć tchu. Już wiedział, że nie zaśnie, choćby wypił wiadro wódki.
Spojrzał przez fioletowe binokle na słoneczny poranek. Nie myśleć o Heniu! Tylko nie myśleć o Heniu! Starał się na siłę analizować sprawy, które prowadził teraz, po powrocie do pracy po kilku dniach rekonwalescencji. Udało mu się połowicznie. Nie myślał – ku swej radości – o zakłutym chłopcu, nie analizował bieżących spraw, lecz niedawne losy swojego kapelusza i stan świeżej rany. Nosił pod kapeluszem opatrunek – kawałek gazy przylepiony plastrami do głowy. Był on przyczyną irytujących dolegliwości. Pot, wydzielany obficie pod wpływem silnego słońca, żłobił pod kapeluszem łysinę i dostawał się pod opatrunek, wywołując wściekłe swędzenie gojącej się rany. Komisarz już drugiego dnia pracy postanowił skończyć z tym dokuczliwym uczuciem. Odrzucił precz kapelusz, oderwał opatrunek i chodził po mieście z gołą głową, przyprawiając wszystkich o szok. Spowodowany on był, po pierwsze, zerwaniem z uświęconym zwyczajem, iż mężczyzna nie opuszcza domu bez nakrycia głowy, po drugie zaś – ostentacją, z jaką Popielski obnosił swoją siną, częściowo zastrupioną i nabiegłą krwią ranę. Nie przejmował się ukradkowymi spojrzeniami, głupimi docinkami i reakcjami obrzydzenia. Poza wygodą, jaką odczuwał, jego rana na głowie miała znaczenie symboliczne i – jak sam siebie przekonywał – propagandowe. Mówiła ona wszystkim: „Jestem raną, którą komisarz odniósł, kiedy złapał Anatola Małeckiego!”. Informowała ona expressis verbis: „To Popielski, nikt inny, ale właśnie on, ujął mordercę Henia Pytki! Jestem widomym znakiem, niepodważalnym, bolesnym dowodem na to, że jakiś podlec odebrał komisarzowi ten splendor!”. Popielski traktował ją również jako argument dochodzeniowy w wyimaginowanym przesłuchaniu, któremu poddawał wszystkich swoich kolegów i zwierzchników. Pochylał się nad nimi, pchał im w oczy swoją ranę i patrzył uważnie na ich reakcje. Mówił wtedy w myślach: „No który z was, skurwysyny, tak mnie załatwił rękami tego cwajnosa? Który pozbawił mnie łupu, jakim był Małecki? Który z was obiecał Kiczałesowi dwa lata abolicji?” W oczach żadnego z nich nie dostrzegał ani wahania, ani skruchy, ani śladu przyznania się do winy. Metoda epatowania raną okazała się nieskuteczna, podobnie jak uparte przesłuchiwanie Walerego Pytki. Stary stolarz uległ podobnemu losowi jak on sam, a w jego pamięci ziała podobna jak u komisarza czarna dziura – pomiędzy chwilą, gdy jakiś zamaskowany napastnik wyrżnął go również prętem przez łeb, a momentem przebudzenia w furgonie pogotowia ratunkowego.