Temu obyczajowi wspólnego wylegiwania się Rita położyła kres jesienią 1930 roku, kiedy ukończyła lat dziesięć. Jej ojciec odetchnął wówczas z pewną ulgą i postanowił odespać te wszystkie zarwane przez wiele lat niedzielne poranki. A wtedy się okazało – ku jego zdziwieniu i irytacji – że nie jest to możliwe. Przez dziesięć lat uaktywnił się bowiem w jego psychice jakiś mechanizm czujności, jakiś wewnętrzny budzik, który działał tylko w niedziele i święta i rozdzwaniał się w jego głowie zawsze koło siódmej rano wbrew potrzebom umęczonego organizmu, który dopiero od trzech godzin korzystał z łaski snu. Jego niedzielnych bezsenności nie umilała mu już obecność ukochanej córki. Tłukł się zatem po łóżku do południa, a łacińskie wiersze, gazety i szachowe kombinacje nudziły go śmiertelnie. Od pewnego czasu nudę tych porannych godzin zabijał spacerami – uzbrojony niekiedy przeciwko szczególnie intensywnemu światłu słonecznemu w grube spawalnicze okulary, przez które mało co widział.
Dzisiejszego niedzielnego przedpołudnia nie narzekał jednak na swój budzik wewnętrzny, a wręcz bardzo chwalił jego niezawodność. Wstał o siódmej rano, ubrał się w kawowy garnitur, na którym – dzięki wybitnym specjalistom z Pralni Europejskiej i dzięki mistrzowi krawieckiemu, panu Lipmanowi – nie było widocznych zniszczeń po walce w norze Małeckiego. Pod szyją zawiązał nie krawat, lecz ciemnobrązową muchę w kremowe romby. Tę ozdobę nosił rzadko, tylko przy wyjątkowych okazjach. Ale dzisiaj był właśnie wyjątkowy dzień.
Pod księgarnią Gubrynowicza zaszedł mu drogę gazeciarz wymachujący płachtą bulwarówki „Wiek Nowy”. Popielski odpędził go szybkim gestem dłoni opiętej jasnobeżową zamszową rękawiczką.
– Przedwczoraj potwór popełnił samobójstwo! – darł się gazeciarz i wciąż zaglądał Popielskiemu w oczy, niezrażony jego gestem. – Monstrum powiesiło się w szpitalu psychiatrycznym!
Komisarz rzucił chłopakowi kilka groszy, wziął od niego gazetę i schował ją do kieszeni marynarki. Wiedział, czemu poświęcone są tej niedzieli całe szpalty „Wieku Nowego”. Wchodząc do katedry łacińskiej, słyszał jeszcze za sobą okrzyki gazeciarza.
– Dzisiaj msza dziękczynna, zamówiona przez rodzinę Henia Pytki! Katedra łacińska, godzina ósma rano!
Popielski rozejrzał się wokół. Kościół był wypełniony ludźmi tak ciasno, że nie można się było koło nich przecisnąć. Jednak pojawienie się osoby komisarza i widok jego górującej nad tłumem łysej, obandażowanej głowy natychmiast rozproszyły ludzi koło niego. Popielski zauważył, iż otaczający go tłum staje się coraz rzadszy, a on sam ma sporo miejsca wokół siebie. Ludzie szeptali i z daleka pokazywali go palcami.
Poczuł niepokój tak ostry, że doznał zawrotu głowy. Zostałem zdemaskowany, pomyślał. Oparł się ręką o mur. Wtedy z ławki wyszedł jakiś zażywny mężczyzna w średnim wieku i dotknął rękawa Popielskiego.
– Zrobiło się panu słabo, panie komisarzu? – zapytał szeptem spod małego wąsika. – To pewnie od rany na głowie, którą pan odniósł w walce z mordercą… Proszę, niech pan usiądzie na moim miejscu…
Popielski podziękował i usiadł obok małżonki i córki owego uprzejmego pana. Niepokój i zawroty głowy ustąpiły. Walnęły organy i buchnął śpiew „Kiedy ranne wstają zorze”. Msza się rozpoczęła.
Popielski zachowywał się tak jak inni – śpiewał, powtarzał łacińskie sekwencje, klękał i modlił się. Czynił to jednak zupełnie machinalnie. Niewiele do niego docierało. Nie potrafiłby powtórzyć ani słowa z kazania, które zostało wygłoszone z ogromną siłą wyrazu. W głowie czuł szum. Myślał o minionych niedzielnych porankach z Ritą, o jej kręconych, brązowych włosach, ojej radosnych wybuchach śmiechu i ojej ciepłych, nieco spoconych dłoniach, które klaskały o jego łysą głowę, tak jak niekiedy teraz klaskają rączki jego wnuka. Przypomniał sobie, jak kiedyś jego roczna córeczka zacisnęła swe drobne zęby na ojcowskim uchu.
Cisza, która nagle zapadła, przywróciła go do rzeczywistości. Środkiem katedry, pomiędzy dwoma rzędami ław szedł starszy mężczyzna ubrany w szary płaszcz – szorstki jak pokutny wór. W pasie związany był grubym sznurem, a w dłoniach dzierżył sękaty kostur. Na jego barkach spoczywał duży plecak. Stopy Walerego Pytki obute były w trzewiki z salonu Derby.
Stary stolarz podszedł do Popielskiego i nagłym ruchem chwycił go za rękę. Komisarz nie zdążył zaoponować, kiedy stary na oczach całego kościoła przycisnął usta do jego dłoni. Walery Pytka płakał, a jego łzy lały się po dłoni Popielskiego. Tryskały z oczu starego – tak jak przedwczoraj tryskały z oczu mordercy. Kiedy Małecki wyzionął ducha, z jego wybałuszonych oczu trysnęły łzy – znak bezsilnego żalu, niepotrzebnej rozpaczy, spóźnionej prośby o wybaczenie.
– Płacz, gadu – wysapał wtedy Walery. – Płacz nad moim wnukiem!
– Czegu pan kumisarz taki naburmuszony? – zapytał go stary kwadrans później, kiedy wychodzili z kulparkowskiego szpitala przez piwnicę i zamykali wszystkie okna i drzwi pootwierane wcześniej przez strażnika.
– Coś za łatwo mi przychodzi zabijanie ludzi – odpowiedział wtedy.
Teraz w katedrze łacińskiej myślał o tej swojej odpowiedzi, o łzach starego, o wybałuszonych i mokrych ślepiach bestii, o niedzielnych porankach z ukochanym dzieckiem, które stały się bezpowrotną i piękną przeszłością.
Wyrwał rękę Pytce i cofnął się szybko w głąb ławki, omal nie miażdżąc pani, która obok niego siedziała. Pątnik przeżegnał się i ruszył do wyjścia. Cały kościół tłoczył się za nim. Po chwili Popielski był jednym z nielicznych wiernych obecnych w świątyni.
Po kilku minutach wyszedł na plac przed katedrą łacińską. Długo patrzył na portrety Asnyka, Kraszewskiego i Mickiewicza, widoczne nad witryną księgarni Gubrynowicza, jakby w oczach pisarzy szukał zrozumienia. Nie znalazł go i opuścił wzrok. Wtedy poczuł obok siebie woń kobiecych perfum i wesoły okrzyk jakiegoś dziecka. Ocknął się i ujrzał Ritę z Jerzykiem w głębokim wiklinowym wózku.
Obydwoje byli tak piękni, że przyciągali wzrok wszystkich ludzi, którzy jeszcze wcale tłumnie stali pod katedrą. Jego córka ubrana była w wiśniowy płaszczyk i kapelusik takiegoż koloru. Wyłogi płaszcza i rondo kapelusza uszyte były z czarnego aksamitu. Jerzyk miał na sobie wełniane śpiochy, zielony płaszczyk szyty na miarę i wielobarwny malarski beret. Wyciągał ręce do dziadka i piszczał, rzucając się po całym wózku.
– Dzień dobry, tatusiu. Byłam w domu, ale ciotka powiedziała mi, że tutaj tatuś jest. Czy przekazała moją wczorajszą telefoniczną prośbę do tatusia?
Rita uśmiechała się smutno, a jej duże oczy były podsiniałe.
– Nie. – Popielski chwycił Jerzyka pod pachy i uniósł go wysoko. – Nic mi nie mówiła, ale ja wróciłem, jak zwykle, nad ranem, a ciocia wtedy spała. O co chodzi, kochanie?
– Wybieram się dzisiaj do doktora Dorna. Wrócę dopiero wieczorem. Czy tatuś mógłby pójść z Żuczkiem o czwartej na kinderbal do Jańci Markowskiej? Ja odebrałabym go wieczorem… Mogę o to prosić tatusia?
W innych okolicznościach Popielski zirytowałby się tą prośbą. Uważał doktora Dorna, psychologa uzdrawiającego metodami hipnotycznymi, za hochsztaplera, a jego sławę za skutek nachalnej autoreklamy. W innych okolicznościach może nawet odmówiłby Ricie. Ale dzisiaj nie chciał narażać córki, która niedawno przeżyła wielce smutne chwile, na kolejne rozczarowania, a ponadto każda minuta z Jerzykiem była mu bardzo droga.
Popielski podrzucił chłopczyka, a potem posadził go na barana. Mały rozglądał się wokół triumfalnym wzrokiem. Komisarz przypomniał sobie w mgnieniu oka roześmianą twarzyczkę małej Rity i zawzięty wyraz jej twarzy, gdy otwierała mu na siłę oczy. Teraz to miało wrócić, a zamiast Rity miał bawić się z nim jego ukochany wnuk. I nikt już temu nie przeszkodzi! A zwłaszcza zboczeniec, który rąbie kapucyna rulonem słoniny i rozdziera nożem ciałka małych dzieci!