Выбрать главу

– Muszę ci o tym mówić. – Mężczyzna chwycił swoją towarzyszkę za nadgarstek – Tak zalecił mój terapeuta. Jeśli mnie nie wysłuchasz, wrócę do Warszawy i będę dalej chlał.

– Szantaż, co? – Jej szyja oblana była purpurowym rumieńcem. – Skąd ja wiem, czy mówisz prawdę o swojej terapii? A nawet jeśli nie kłamiesz, to która to już terapia? Siódma, ósma? Straciłam rachubę. W czasie naszego małżeństwa byłeś chyba na dwóch! A poza tym, co ty sobie, kurwa, myślisz? Że będę znosiła twoje chore wspomnienia, których nie chcę słuchać? Jakieś jaja na pomidorach? Tylko dlatego, że tak zalecił ci jakiś terapeuta? Jakiś porąbany psychiatra?

Patrycja zaczęła się zastanawiać, jak zwrócić uwagę kobiecie, aby nie przeklinała. Usiadła kilka stolików dalej, lecz jej słuch, wyostrzony przez koks, wyłapywał teraz nawet szept, do którego mężczyzna zniżył swój głos.

– Nie krzycz, proszę. Po tobie nie miałem żadnej innej żony. Mówiąc o twojej następczyni, myślałem o flaszce. O gorzale. To właśnie tej pani prawi komplementy cały ród alkoholików. To właśnie o niej myślałem. Ale i z nią nie mam stosunków od miesięcy. – Kobieta milczała. – Wiem, że śmierdzę trupem. – Wypił ostatni łyk ostro doprawionego soku. – Ale zanim prześmierdnę na amen, to… Posłuchaj mnie.

– Mów, słucham. – Spojrzała na zegarek. – Mam jeszcze godzinę. Tyle, ile prosiłeś. Potem muszę wracać do redakcji.

– Mój terapeuta jest psychologiem, nie zaś byłym alkoholikiem. On leczy przyczyny alkoholizmu, nie jego skutki. Nie mamy czasu. Muszę gdzieś z tobą pojechać. Zaufaj mi. To nam niewiele zajmie. Opowiem ci wszystko po drodze. Chodź, tu mam auto, niedaleko, w hotelu Dorint. Musimy tam jechać. Mogę panią prosić? – Zwrócił się do Patrycji, nie czekając na odpowiedź swojej byłej żony.

– Następnym razem, kiedy się zobaczymy – wysyczała kobieta – to na twoim pogrzebie. Przyjdę zobaczyć, jak cię ubrali do trumny. Czy krawat pasuje do marynarki. A teraz jest przedostatni raz.

– Reszta dla pani. – Uśmiechnął się do Patrycji, ukazując lśniącą biel zębów.

– A teraz mów, dokąd jedziemy? – Kobieta schowała papierosy do torebki.

– Mówiłaś coś o pogrzebie? Zawsze podziwiałem twoją intuicję. Otóż jedziemy na cmentarz. Ty i ja.

– Nie jadę na żaden cmentarz.

– Proszę cię, abyś pomogła mi wyjść z choroby alkoholowej.

– Nigdzie nie jadę – powtórzyła uparcie, zaciskając dłoń na torebce.

– Coś za coś. – Uśmiechnął się przebiegle. – Ty pojedziesz ze mną, a ja opowiem ci historię, którą będziesz mogła opisać albo sfilmować. To będzie świetna rzecz i nie będziesz już dłużej pisać o dziurach w moście!

– Mów dalej, jeszcze się nie zgodziłam. – W oczach kobiety pojawił się nikły błysk zainteresowania.

– Pamiętasz, nakręciłem kilka lat temu taki cykl dokumentalny o ludziach, którzy po latach odkryli swoją prawdziwą tożsamość?

– Pamiętam – odpowiedziała niechętnie. – Mój naczelny kazał mi nawet go zrecenzować, ale odmówiłam.

– Kręcę dalszą część tego cyklu… Opowiem ci o bohaterze pierwszego filmu… Tobie mogę powierzyć jego reżyserię!

– Coś musisz jednak dodać, żebym się zainteresowała. – Demonstracyjnie na powrót wyjęła z torebki zapalniczkę i papierosy.

– Słyszałaś o takiej sprawie z połowy lat sześćdziesiątych, kiedy w jednej z piwnic we Wrocławiu znaleziono tajny schron, a w nim kości mężczyzny?

– Nie, nie słyszałam.

– Wyobraź sobie, że obok trupa było około trzech tysięcy zdjęć.

– Jakich zdjęć?

– Każde z nich przedstawiało roczne, może dwuletnie dziecko. Rozumiesz, obok trupa były trzy tysiące tych samych zdjęć! Tego samego dziecka!

Kobieta milczała. Bez zmrużenia oczu wpatrywała się w mężczyznę i nerwowo stukała po stole czerwonymi, tu i ówdzie obgryzionymi paznokciami.

– Mów dalej! – Nie wytrzymała naporu ciekawości.

– Sprawa była bardzo tajemnicza. – Mężczyzna uśmiechnął się. – Nikt nic nie wiedział o istnieniu tego schronu, nie miała o nim pojęcia nawet obrona cywilna. Nie wiadomo, kto do niego wchodził, a nade wszystko nie wiadomo było, kim jest trup. Kluczem do zagadki było to powielone trzy tysiące razy zdjęcie dziecka. Pojawiło się ono w gazetach, a nawet w telewizji. Nikt nie został zidentyfikowany.

– No i co?

– Ale ja już wiem, kim było to dziecko. To co, jedziesz ze mną? Coś za coś?

– No dobra, Andrzej, jedziemy. – Kobieta po raz pierwszy wymówiła jego imię.

Schowała z powrotem swe nikotynowe utensylia, wstała i kiwnęła głową. Po chwili nikogo już nie było pod rozpaloną markizą.

Patrycja schowała dwadzieścia złotych do portfela i z ulgą weszła do lokalu. Andżelika, jej koleżanka stojąca za ladą, przypatrywała się odchodzącej parze.

– Wiesz, ten starszy facet, to chyba jakiś gość z telewizji – powiedziała Andżelika w zamyśleniu. – Ja go gdzieś widziałam…

– To chyba jakiś filmowiec – odparła Patrycja. – Mówił o kręceniu filmów dokumentalnych, a na smyczy miał identyfikator z napisem „Era Nowe Horyzonty”. Andrzej Jakiśtam. Nie popatrzyłam na nazwisko.

– Coś ty, Pati! Nie spojrzałaś na nazwisko?! – Brwi Andżeliki podjechały w górę i prawie się schowały pod nierówną, modnie przyciętą grzywką. – Nie chciałabyś być w telewizji? Taka laska jak ty? A podczas tego festiwalu pełno jest facetów, którzy mogą pomóc. I wcale nie trzeba od razu iść z nimi do łóżka! Wiesz, opowiadała mi Anka, no ta, wiesz, z Daytony…

Patrycja spojrzała z uśmiechem w wielkie naiwne oczy koleżanki, która – sama otyła i ubrana, jak zawsze, w dziwne falbanki – nigdy nie skąpiła jej komplementów.

– Dziewczyno – powiedziała z naciskiem, a jej uśmiech zgasł. – Niechcący słyszałam, o czym ten łysy gościu rozmawiał. I wiesz, co ci powiem? Takich skurwysynów jak ten facet trzeba omijać szerokim łukiem.

WROCŁAW, 1949

Po śniadaniu w więzieniu na Kleczkowskiej panował taki smród, że rozprzestrzeniał się na okoliczne ulice. Wtedy to bowiem więźniowie opróżniali wiadra z nieczystościami. Mieszkańcy okolicznych kamienic nie przeklinali ani nie zatykali nosów. Ci twardzi ludzie z polskich Kresów, którzy niedawno przybyli nad Odrę i zajęli kleczkowskie kamienice, byli przyzwyczajeni nie do takich niedogodności.

Jeden z nich włożył kaszkiet na głowę, pocałował żonę, która karmiła kaszką roczne dziecko, a potem schował do kieszeni dwie kromki chleba ze smalcem, owinięte szarym przetłuszczonym papierem używanym od wielu tygodni. Pogwizdując jakąś melodię, ruszył do pracy.

Szedł ulicą Kleczkowską w stronę Reymonta. Przeszedł obok ponurej bramy z judaszem, obok ceglanego muru zwieńczonego budkami strażników, skręcił w lewo i zatrzymał się na przystanku tramwajowym. Obejrzał się do tyłu. Z bramy więziennej wyjechała ciężarówka. Po kilkunastu sekundach zatrzymała się na skrzyżowaniu. Kierowca uchylił okienko i wyrzucił papierosa na bruk ulicy.

Mężczyzna podniósł papierosa i pociągnął. Jakaś jejmość spojrzała z pogardą na palącego.

– Ta joj, paniuńciu. – Uśmiechnął się szeroko. – Ta bieda, grajcarów ni ma, a palić się chce!

Kobieta odwróciła się bez słowa i rzuciła się, by wraz z innymi forsować drzwi tramwaju, który właśnie nadjechał, dzwoniąc przeraźliwie. Palacz wszedł do pobliskiej bramy i wykruszył tytoń z papierosa. Oprócz tytoniu w bibułce znajdował się gryps. Mężczyzna rozpostarł go i przeczytał: „Dziękuję za cebulę, jestem zdrów. Kim jest Ber Hoch?”

Wiedział, że na ten gryps czeka pewna dystyngowana starsza pani z jego rodzinnego Lwowa.

ALEKTO

(…) Określał ich jako Aniołów zemsty. Wiedział z doświadczenia, że owi Aniołowie są doskonałymi policjantami. Przypuszczał również, że znajdują się najbliżej niewidocznego skraju przepaści.