Biegła przez ogród, trzymając Jerzyka pod pachą. Pielucha tkwiąca w kroku małego obsunęła się w dół. Mocno obciążone śpiochy i charakterystyczna woń, wyczuwalna z daleka, uświadomiły Popielskiemu, że jego wnuczek spłacił przed chwilą duży dług naturze. Komisarz odebrał od pani Markowskiej Jerzyka. Patrząc na spódnicę opinającą się na jej smukłych udach, zrozumiał, że też chętnie spłaciłby dług naturze – lecz był on całkiem innego rodzaju.
Po kwadransie wyszedł z łazienki, gdzie przebrał Jerzyka w czystą pieluchę. Zatrzymał się w hallu i rozejrzał się wokół ukradkiem. Nikogo nie było. Wciąż trzymając wnuka na ręku, wykręcił numer telefoniczny.
– Poproszę Winniki 23.
– Proszę uprzejmie – usłyszał słodki głos telefonistki.
– Haloo! – Kiczałes zaakcentował ten wyraz na ostatniej sylabie.
– Bardzo ładny akcent – powiedział Popielski. – Oksytoniczny.
– Ma pan drugie życzenie do złotej rybki, panie kumisarz? – W słuchawce rozległ się lekki szum, jakby Kiczałes wypuszczał dym.
– Mam życzenie. Ale nie drugie ani nie trzecie, lecz to, które pan uznał za gratisowe. Rozumiemy się?
– Wiem, wiem. – Kiczałes parsknął śmiechem. – Gdzie i o której?
– O wpół do ósmej na dworcu, na peronie drugim. Wróci pojutrze.
– Git – odpowiedział Kiczałes i się rozłączył.
Popielski wyszedł z Jerzykiem do ogrodu i udał się do wyjścia, rzucając dookoła grzeczne „do widzenia”.
– Już pan wychodzi, panie komisarzu? – zapytała pani Markowska. Już nie zajmowała się dziećmi, lecz stała pod namiotem i bawiła się pręcikiem wykałaczki, na którą nabita była kandyzowana wiśnia zanurzona w koktajlu.
– Tak – odparł, nie patrząc jej w oczy. – Jerzyk o tej porze zwykle śpi.
– O piątej po południu?
– Tak. O piątej po południu. Do widzenia pani.
Niedowierzanie w lekko zmienionym głosie pani inżynierowej było w pełni uzasadnione. Popielski ją okłamał. Gdyby chciał powiedzieć prawdę, musiałby rzec: „Wychodzę, bo sklep Berty Stark jest czynny tylko do szóstej, a muszę w nim kupić pończochy ze szwem. Właśnie takie, jakie ty nosisz”.
Marianowi Ambrożkowi, zwanemu „Mordziastym”, od dzieciństwa wieszczono wielką karierę akrobaty lub prestidigitatora. Sztuczki kuglarskie, które wyprawiał na nędznym podwórku przy ulicy Wodnej, wiecznie zasnutym dymem z kominów pobliskiego Browaru Lwowskiego, wprawiały w zdumienie emerytów i batiarów, którym dostarczał darmowej podwórkowej rozrywki. Pewnego dnia mały Maniuś, oklaskiwany przez widzów, doszedł do wniosku, że jego umiejętności mogą być źródłem zarobku. I tak dziesięcioletni chłopiec, któremu w pierwszych latach wojny światowej dyfteryt zabrał oboje rodziców, rozpoczął niełatwe życie sztukmistrza łykającego ogień, żonglującego nożami i naciągającego frajerów na grę w „trzy karty”. Tego ostatniego procederu nie mógłby oczywiście wykonywać bez właściwej opieki. Jego patronem został Edward Hawaluk, zwany Edzikiem, który na początku lat dwudziestych sprawował nad Kleparowem nieformalne i niepodzielne rządy. Edzik uznał, iż sprytne palce chłopca są przepustką do wspaniałej kariery kieszonkowca, i oddał Ambrożka na kształcenie do akademii złodziejskiej.
Był to strzał w dziesiątkę. Adept, który podczas studiów uzyskał z racji swej pulchnej twarzy przydomek „Mordziasty”, był bardzo pojętnym uczniem, a krótko po przyjęciu do cechu – stał się sumiennym i wysoko cenionym pracownikiem całej spółdzielni kieszonkowców działających na Dworcu Głównym. Do jego zadań należały bardzo trudne i precyzyjne akcje, których łupem były zegarki i portfele. Te działania przeprowadzano w dni targowe i w czasie imprez handlowych; najskuteczniej wtedy, gdy z peronu odjeżdżał jakiś szczególnie zatłoczony pociąg – na przykład do Przemyśla lub do Tarnopola.
I tak interes się kręcił. Przez kilka dobrych lat Mordziasty zarabiał dobrze, dzięki czemu bytowanie jego i młodszego rodzeństwa było wcale zasobne. O swoim dawnym pryncypale Edziku, który tymczasem pożegnał się z wolnością, Ambrożek też nie zapominał i słał mu do Brygidek paczki z papierosami, kiełbasą i cebulą.
W ten pogodny majowy wieczór Mordziasty szykował się właśnie do akcji przy kasie biletowej. Jego zadanie było dość proste. Miał się wepchać bez kolejki do kasy, a potem, po oczywistych protestach i próbach wyrzucenia go spod okienka miał się wdać w pyskówkę – możliwie ordynarną i głośną – ze stojącymi w ogonku ludźmi. W czasie tumultu, jaki zawsze w tej sytuacji powstawał, jego towarzysz Jóźku i uczennica Mira – stojący w kolejce jak gdyby nigdy nic – dobierali się do kieszeni podróżnych.
Tak miało być i dzisiaj. Mordziasty już ruszał do akcji, kiedy na końcu kolejki stanął potężny mężczyzna bez kapelusza z rozległym strupem na głowie. W jednej ręce trzymał bukiet róż, a w drugiej – drogi sakwojaż ze strusiej skóry. Ambrożek znał skądś tę fizjognomię, ten łysy łeb, tę tatarską, najwyraźniej przyczernioną bródkę. Co najważniejsze – te wszystkie cechy źle się kojarzyły młodemu kieszonkowcowi, choć nie zdawał on sobie sprawy ze źródła tych asocjacyj. Szybkim krokiem odszedł od kasy, widząc kątem oka, że podobnie uczynili jego współpracownicy, wyklinając jakiś pociąg, który już im rzekomo uciekł.
Ambrożek cierpliwie czekał, aż ów podejrzany typ kupi swój bilet i opuści kolejkę. Tak się też stało. Łysy schował bilet do kieszeni, odszedł spod okienka, po czym zaczął się rozglądać po hallu dworca. Nagle podeszła do niego młoda blondynka, dość wyzywająco ubrana. Nie była to jednak żadna z dziuń, które pracowały na dworcu, gdyż te Mordziasty znał dobrze. Jej sukienka i kapelusz były pierwszej próby, a budulcem naszyjnika było na pewno autentyczne złoto, co Ambrożek, niezwykle doświadczony w taksowaniu zamożności ewentualnych ofiar, natychmiast właściwie ocenił. O tym, że nie jest ona jednak żadną damą z porządnego towarzystwa, świadczył instrument muzyczny, który trzymała w dłoni. Ambrożek nigdy nie słyszał, aby jakaś dama grała na mandolinie.
Łysy wręczył dziewczynie kwiaty i elegancko zapakowaną paczuszkę z napisem „Świat pończoch zaprasza!”, którą wyjął z sakwojażu. Blondynka uśmiechnęła się, wspięła na palcach i pocałowała dużo starszego od siebie mężczyznę. Potem ujęła go pod ramię i ruszyli na perony. Jej biodra kołysały się leniwie, lubieżnie i zachęcająco.
Ambrożek znalazł się znów nieopodal kasy, a jego towarzysze na powrót stanęli w kolejce. Przy okienku rozpychał się pięćdziesięcioletni mężczyzna – na oko urzędnik niższej rangi – i rozmawiał z kasjerem, podsuwając mu jakiś banknot. Mordziasty ruszył do akcji. Wepchnął się przed człowieka w meloniku, widząc kątem oka, że kasjer schował do kieszeni ów banknot, lecz biletu nie wydaje.
– On wraca jutro. – Kieszonkowiec usłyszał ściszony głos kasjera. – Kupił bilet powrotny też na sliping z Krakowa. I też podwójny.
– Ta pani szanowny! – wrzasnął Ambrożek. – Ja si śpieszy straszni! Zaraz odjedzi mój pociąg! No puść pan, panie serduszku!
Wszystko funkcjonowało właściwie. Kolejka zafalowała, a kolejkowicze, którzy w złości zburzyli porządek stania i tłoczyli się pod okienkiem bez ładu i składu, wygrażali srogo Ambrożkowi. Tymczasem jego współpracownicy zaczęli zbierać żniwo. I wtedy zdarzyło się coś nieoczekiwanego. Jakby awaria niezawodnej maszynerii. Człowiek w meloniku, wyglądający na gryzipiórka, wymierzył Ambrożkowi cios w skroń. Uderzenie było tak silne, że Mordziasty poczuł w głowie bicie dzwonu, a zamiast twarzy napastnika ujrzał fizjognomie swych świętej pamięci rodzicieli. A potem nie widział już nic.
Kiedy się ocknął, leżał w dorożce, a czoło troskliwie przemywała mu wodą uczennica Mira.
– Taj ty bidaku chory – mówiła do niego łagodnie. – A wiesz, Marianku, ja osmytrała tego ćwoka, od któreguś nabrał facki. Tu jego portfyl i purcygar.