– Tu dzie! – westchnął Mordziasty. – Pokaż nu!
W portfelu tym oprócz dokumentów znajdował się niewielki notes. Na pierwszej stronie wypisanych było pięć słów, podkreślonych i opatrzonych wykrzyknikiem. Ambrożek uderzył się w czoło. Już wiedział, skąd zna łysego mężczyznę. To on kilka lat temu zaaresztował Edzika Hawaluka. Przypomniał mu to wszystko zapis w notesie człowieka, który go sponiewierał: „komisarz Edward Popielski, kochający dziadek!”.
Śniło się jej leśne jezioro – ciche i spokojne. Nad wodą fruwały ciężkie, kolorowe ważki. Płynęła ze swoim synkiem dużą, płaskodenną łodzią. Wiedziała, że śni – w rzeczywistości nigdy by nie wsiadła do łódki. Nie umiała pływać.
Przez to uczucie nieprawdopodobieństwa rozbita była iluzja snu i tym samym jego moc. Śpiąca młoda kobieta była płytko zanurzona w sennym pejzażu, którego kiczowatość odczuwała każdym nerwem. Nagle jej synek zaczął płakać. Uderzał rączkami w burtę łódki, walił piąstkami w poprzeczkę, na której rozpięta była siatka.
Otworzyła oczy. Jej syn trzymał się kurczowo siatki uniemożliwiającej wypadnięcie dziecka z łóżeczka. Jego pulchne palce zbielały od wysiłku. Nie mogły jednak się oprzeć sile dorosłego mężczyzny. Po sekundzie mały został uniesiony w powietrze.
Wstała gwałtownie z łóżka. Sen piękny i kiczowaty zamienił się w realny koszmar. Wszystkie jej zmysły były wyostrzone i każdy z nich odbierał bodźce bólu. Zobaczyła nabrzmiałą szyję chłopczyka, na której zaciskały się czarne palce, poczuła ciężki żelazny cios na swej szczęce, smakowała słoną krew płynącą z ułamanego zęba. Słyszała też męski głos:
– Twój syn będzie złożony w ofierze. Tak być musi. Inaczej musiałbym złożyć własnego!
Popielski podczas erotycznych wypraw do Krakowa błogosławił swój nocny tryb życia. Dzięki niemu był prawie zupełnie zwolniony z obowiązku konwersacji z towarzyszącą mu damą. Jego kontakty z nią ograniczały się do czynności najpraktyczniejszych i najbardziej celowych. Wyjeżdżał zawsze wieczornym pociągiem i po wejściu do przedziału oznajmiał kunsztowną frazą wziętą z poety greckiego Archilocha, iż już teraz, natychmiast, chciałby „dać upust męskiej mocy”. Po gorączkowym i szybkim spełnieniu tej zapowiedzi zamawiał do salonki kolację i wódkę. W czasie tego posiłku prowadził wprawdzie z dziewczęciem konwersacje, ale były one – na szczęście – jedynie przerywnikami w konsumpcji, toteż miały charakter nader ubogi. Kiedy już dana córa Koryntu posiliła się, a rozmowa urywała, wtedy Popielski – nie dopuściwszy do wypicia nadmiernej ilości wódki – przystępował do następnych działań, tak pięknie sparafrazowanych przez Archilocha. O ile pierwszy akt był prędki, gwałtowny i nieskomplikowany, o tyle drugi – dłuższy, wyrafinowany i pełen dodatkowych atrakcyj. Potem, już często grubo po północy, Popielski, opadły całkiem z męskich sił i pełen zrozumienia dla wyczerpania swej towarzyszki podróży, pozwalał jej na spokojny sen. Sam zaś, przebrany w jedwabną piżamę, leżał na swym górnym łóżku i czytał w oryginale – w zależności od humoru – Cycerona albo Lukrecjusza. A nastroje miewał dwojakie – ogarniało go syte znużenie i ciężkie zadowolenie sybaryty albo wyrzuty sumienia, które ukazywały mu siebie samego jako starego, komicznego i rozpustnego satyra, który braki męskiego powabu musi nadrabiać pieniędzmi. Kiedy ogarniał go nastrój przesytu, wtedy czytał pesymistycznego poetę samobójcę, w stanie smutku i w dotkliwym odczuwaniu „bólu świata” – roztrząsał subtelności De natura deorum mędrca z Arpinum. Po kilku godzinach lektury łacińskiego tekstu uspokajał się i wszystko wracało do właściwych proporcyj: sybaryta nabierał zgorzknienia, a pokutnik – religijnego oddechu. Nad ranem golił się, odziewał, perfumował, budził dziewczynę i niedługo obydwoje wysiadali na krakowskim dworcu, który był marnym cieniem lwowskiego.
W pobliskim hotelu Polonia przy ulicy Basztowej Popielski udawał się – zgodnie ze swoim dobowym rytmem – na spoczynek, a dziewczyna – na śniadanie. Następnie, zaopatrzona wcześniej przez swojego dobrodzieja w niezbędne fundusze, szła na spacer lub do kawiarni. Z Popielskim, już wyspanym i spragnionym kobiecych wdzięków, spotykała się późnym popołudniem w hotelu. Tam komisarz po raz trzeci dawał jej możliwość wykazania się swoją ars amandi, po czym wieczorem udawali się w podróż powrotną do Lwowa.
I tutaj następowała najmniej ulubiona przez Popielskiego część eskapady. Wcześniej nie musiał wiele rozmawiać z żadną z dziewcząt, bo albo korzystał z ich ciał, albo z nimi jadł, albo samotnie spał w hotelu. Ale później, po zajęciu miejsc w slipingu pociągu powrotnego, po zjedzeniu kolacji i po czwartym – czasami nieudanym z racji wieku i przemęczenia – akcie opery miłosnej, następowały chwile krępującej ciszy. Partnerki Popielskiego nie zawsze stawały się po tym wszystkim senne, a wpychanie ich wbrew woli w ramiona Morfeusza okazywało się bezskuteczne. Kolejowi kochankowie skazani byli zatem na własne towarzystwo, na chwile ciszy lub na dialogi pozorne, nudne, z trudem podtrzymywane. Popielski usiłował temu zapobiegać zawczasu, wybierając dziewczyny w miarę inteligentne i wykształcone, lecz o takie, po pierwsze, było niełatwo, a po drugie – często chuć budziła się w nim nagle i wtedy w doborze damy podróżnej skazany był na przypadek.
Dwudziestoletnia Irenka, utrzymanka Moszego Kiczałesa, nie była ani inteligentna, ani zbytnio zainteresowana tematami poruszanymi zdawkowo przez Popielskiego. Komisarz jednak w jej towarzystwie nie nudził się ani chwili. Powodem była jej niewyczerpana gadatliwość, niespożyta, radosna energia oraz niezbite przekonanie, iż nie ma na tym świecie mężczyzny, u którego nie obudziłaby ukrytych pokładów wydolności. Irenka zajmowała się zatem głównie budzeniem owych mocy w swym partnerze, a potem – kiedy już osiągnęły one kulminację – bawieniem go skocznymi piosenkami albo balladami o miłości z lwowskich przedmieść, które wyśpiewywała pięknym głosikiem przy akompaniamencie mandoliny.
Popielski nie miał zatem żadnego zmartwienia natury konwersacyjnej i towarzyskiej w drodze docelowej ani powrotnej. Nie zajmował się niuansami filozoficznymi pisarzy starożytnych, nie odczuwał żadnych wyrzutów sumienia ani Weltschmerzu, a ponadto – czuł się mężczyzną o siłach i potrzebach seksualnych młodzieńca, który chędoży jak sylen i o nic więcej nie dba.
Kiedy w drodze powrotnej zmęczona Irenka zasnęła z dłońmi na mandolinie, Popielski wyjął z jej rąk pękaty instrument, przykrył śpiącą kocem, wyszedł na korytarz, uchylił okna i przeciągnął się tak mocno, aż trzasnęły kości.
Pociąg zwolnił i zatrzymał się. Popielski zapalił egipskiego i spoglądał zamyślonym wzrokiem na dobrze mu znany peron w Mościskach. Mimo bardzo wczesnej pory panował tu duży ruch. Tragarze wyładowywali wielkie pudła, które Popielskiemu kojarzyły się z trumnami, jakiś żołnierz na przepustce żegnał się z płaczącą głośno narzeczoną, mały gazeciarz w o wiele za dużych butach narciarskich biegał po peronie i wykrzykiwał jakieś sensacje i rewelacje, a konduktor podkręcał wąsy i patrzył na jednostajny bieg wskazówki sekundnika na dworcowym zegarze. Na peronie zadudniły naraz buty kolejarza, który wypadł z budynku dworca i zmierzał szybko ku wąsatemu konduktorowi. W dłoni dzierżył jakąś kopertę.
– Depesza do komisarza Popielskiego z nocnego Kraków-Lwów! – krzyknął kolejarz i wręczył kopertę konduktorowi.
Ten odwrócił głowę i spojrzał na Popielskiego. Komisarz wyciągnął rękę z okna, odebrał kopertę i podziękował konduktorowi. Rozerwał ją i przeczytał depeszę.
Przeciągły gwizd lokomotywy. We Lwowie podejdzie do ciebie dorożkarz. Stop. Huk i syk pary. Rozpozna cię po łysinie. Stop. Gwizdek konduktora. Pojedziesz z nim na pewne podwórko. Stop. Rytmiczny łoskot. Na podwórzu będzie czekać na ciebie okaleczone dziecko. Stop. Irenka wychodzi z przedziału i obejmuje Popielskiego. Chcesz zobaczyć to dziecko? Stop. Popielski odpycha Irenkę. Chcesz, bo jest ono bardzo, ale to bardzo dobrze ci znane. Stop. Dziewczyna się zatacza i z trudem łapie równowagę. Zobaczysz, czym jest piekło. Stop.