MEGAJRA
(…) Popełnione przez nas grzechy nie są grzechami, jeśli sprawiają nam ból.
Mistrz Eckhart, Pouczenia duchowe
Kiedy pociąg wjechał na lwowski Dworzec Główny, Popielski pożegnał Irenkę, wrzuciwszy do jej mandoliny dodatkowe honorarium, a potem wyskoczył jeszcze w biegu, potrącając swoim sakwojażem jakiegoś starszego jegomościa. Goniony jego przekleństwami dobiegł do dworcowej ekspozytury policji, wpadł do biura i położył swe palce na widełkach telefonu. Przerwał w ten sposób wesołość młodego policjanta, który od samego rana flirtował przez telefon. Bez słowa wyjaśnienia wykręcił swój numer domowy, a potem numer Rity. I tu, i tu słyszał przez dwie minuty jedynie przeciągłe sygnały. Z podobnym niestety skutkiem usiłował się połączyć z tymi numerami już wcześniej – na stacjach w Rodatyczach i w Gródku Jagiellońskim.
Rzucił słuchawkę na widełki i pobiegł przez hall dworca, pozostawiając za sobą zdumionego i nieco oburzonego funkcjonariusza. Biegł, roztrącając ludzi. W jednej dłoni trzymał melonik, a w drugiej sakwojaż. Przeciąg owiewał jego gołą głowę i targał połami jasnego prochowca. Na podwórzu będzie czekać na ciebie okaleczone dziecko. Chcesz zobaczyć to dziecko? Chcesz, bo jest ono bardzo, ale to bardzo dobrze ci znane. Zobaczysz, czym jest piekło.
Wybiegł przed dworzec i stanął w rozkroku, obrzucając przekrwionym wzrokiem dorożki konne i samochodowe. Jeden fiakier odpiął worek z obrokiem, pogłaskał zwierzę po smukłej szyi i wolnym krokiem ruszył w stronę Popielskiego. Miał na sobie znoszony garnitur i powyginane buty. Na jego głowie sterczała ceratowa cyklistówka. Ponure oczy błyszczały chorobliwie nad obwisłymi policzkami równo pokrytymi ciemną szczeciną. Popielski był pewien, że z ust zionie mu czosnkiem i wódką. Poczuł się tak, jakby zjadł coś nieświeżego, jakby żołądek zareagował kwaśnym, wilgotnym odbiciem.
– Pan Edward Popielski? – zapytał niechluj, rzeczywiście wydzielając woń czosnku.
– Tak, to ja. – Komisarz odsunął się ze wstrętem.
– Jakiś batiar zza drąga kazał mi czekać, dać liścik, a późni pojechać cuzamyn – mruknął dorożkarz.
Popielski jednym ruchem rozdarł kopertę. Była w niej jedna szpalta „Chwili”. Kopiowym ołówkiem zakreślono niektóre litery dużego artykułu o lwowskich sierocińcach. Przepisał owe zaznaczone litery do notesu i złożył je w całość.
„Masz być sam. Jeśli nie, dziecko zginie”.
– Dokąd jedziemy? – zapytał fiakra, zaciskając zęby.
– A na Słoneczną – odparł dorożkarz. – Du fabryki ultramaryny.
– Jedź pan przez Kraszewskiego a potem przez Trzeciego Maja. – W napięciu czekał przez chwilę na reakcję woźnicy. – Tam na chwilę wyskoczę, a pan na mnie poczekasz.
– Nu fajnu – odparł machinalnie dorożkarz. – Kurs mam opłacony. Ja piątki dostał od tegu batiara.
Popielski rzucił się do budy i zamknął oczy. Nie chciał widzieć ani wolno sunących przed nim pojazdów, ani zapchanych furmankami ulic skąpanych w porannym słońcu. Nie chciał patrzeć na nic, co tamowałoby ruch i opóźniało jego przybycie do domu i do mieszkania Rity. Nie chciał widzieć ani kościoła Świętej Elżbiety, ani gimnazjum ukraińskiego, ani wspaniałego gmachu politechniki – chciał tylko widzieć swojego wnuka całym, zdrowym i nieokaleczonym.
Wciąż zaciskając powieki, wyjął papierośnicę i zapalił papierosa – już chyba dziesiątego, licząc od momentu otrzymania w Mościskach strasznej depeszy o poranionym dziecku. Zaciągnął się mocno. Ból rozsadzał mu czaszkę, a do języka lepił się gorzki posmak nikotyny.
– Kraszewskiego, pani szanowny – zawołał dorożkarz.
Popielski otworzy! Oczy, zakrył je fioletowymi binoklami i wyskoczył na chodnik. Pod bramą stróż, pan Włodzimierz Gofryk, zamiatał na jedną kupkę kulki papierów, ogryzki i niedopałki.
– A dziń dobry, panie kumisarzu – zawołał Gofryk.
– Nie wie pan, czy ktoś jest u mnie w domu?
– A na masz! W domu ta nikogu ni ma. Pani Leokadia z Haniu gdzieś z samegu rana podrałowali.
– Jedź pan na Trzeciego Maja beze mnie i czekaj tam na mnie pod kamienicą Rohatyna! – wrzasnął Popielski do fiakra.
Powiedziawszy to, przebiegł sprintem ulicę Słowackiego, minął gmach uniwersytetu i zatrzymał się pod przepiękną kamienicą z rzeźbami rycerzy na froncie. Wpadł do klatki schodowej i od razu natknął się na zwalistą postać administratora budynku pana Leona Hissa.
– Pan do kogo? – burknął Hiss i zagrodził mu drogę.
– Nie poznaje mnie pan? – Popielski z trudem się hamował, aby nie złapać administratora za bary i nie zrzucić ze schodów. – Ja do mojej córki, do Rity i do wnuczka… Nie wie pan, czy są w domu, czy gdzieś wychodzili…
– A co to ja jestem stróż pańskiej córki? – oburzył się Hiss, który na niedawną wiadomość, iż Rita się wyprowadza, zgubił gdzieś swoje grzeczne uniżenie. – A skąd ja mam to niby wiedzieć?
Popielski wyminął Hissa, pobiegł na drugie piętro i zapukał do drzwi apartamentu zajmowanego przez Ritę. Potem już nie pukał, tylko walił w nie pięściami. Cisza, milczenie, a potem zgrzyt jakichś innych otwieranych drzwi i zdziwione okrzyki lokatorów.
– Co pan tu wyprawiasz? – krzyknął Leon Hiss, gramoląc się po schodach. – Tu jest porządny, pierwszorzędny dom! Tu nie miejsce na burdy i walenie w drzwi! I całe szczęście, że pańska córunia się stąd wyprowadza! Tu nie miejsce dla osób z taką reputacją!
Popielski zdjął z oczu binokle, aby lepiej widzieć administratora w nieco przyciemnionym świetle kinkietów ozdabiających ściany korytarza. Hiss stał w rozkroku, opierając pięści na biodrach, i wypinał w stronę komisarza potężny brzuch opięty kamizelką z dewizką. Jego nalaną twarz wykrzywiało sine oburzenie.
Popielski wykonał szybki ruch i strącił melonik Hissa na ziemię. Ten, zaskoczony zachowaniem komisarza, schylił się, aby podnieść swe nakrycie głowy. Wtedy Popielski wymierzył mu silny cios otwartą dłonią. Trafił Hissa prosto w ucho. Administrator zachwiał się i oparł bokiem o ścianę. Wtedy dłoń Popielskiego odcisnęła się z głośnym klaśnięciem nad czołem Hissa, a siła uderzenia odrzuciła bitego na drugą ścianę. Policjant pochylił się nad siedzącym w kucki administratorem, który się trzymał za głowę, i zaczął wymierzać mu silne klapsy, celując dłońmi w wolne miejsca na głowie. Łysina Hissa wnet stała się czerwona, a administrator kiwał się na boki, wciąż rozpaczliwie starając się zachować równowagę. Wtedy Popielski oparł but na jego ramieniu i rozprostował nogę. Hiss runął plecami na szeroki purpurowy chodnik wyściełający korytarz. Komisarz pochylił się nad nim, a jego binokle przeciwsłoneczne wysunęły się z kieszonki marynarki i upadły na podłogę.
– Milcz, parchu, i nie ośmielaj się nigdy mówić niczego złego o mojej córce.
Na całą tę scenę patrzyła sąsiadka Rity panna Winter, niewiasta czterdziestoletnia, egzaltowana i wiecznie zmigrenowana pianistka z opery. Popielski poznał ją był kiedyś i teraz szarmancko się jej ukłonił, otarłszy pot z czoła.
– Gwałtu, rety! – wrzeszczał leżący na plecach Hiss. – Ja na ciebie skargę złożę, ty łobuzie! Ty już jesteś w kryminale! A masz, ty bandyto, a masz!
I powiedziawszy to, uderzył w całej siły w binokle Popielskiego, tłukąc ich fioletowe szybki w drobny mak.
– Biorę panią na świadka, panno Winter – wrzeszczał Hiss, gramoląc się z podłogi – że to chamidło mnie napadło!
Panna Winter patrzyła na Popielskiego rozszerzonymi źrenicami. Komisarz również nie spuszczał z niej wzroku. W oczach panny Winter wyczytał wiele sprzecznych uczuć – przerażenie, niepokój, a nawet szczególne zainteresowanie całą sceną – nie ujrzał w nich jednak ani śladu współczucia dla administratora.