– Rita wyszła z Jerzykiem dwie godziny temu – powiedziała panna Winter. – Nie mogłam spać i widziałam ich obydwoje przez wizjer w drzwiach. Przez ścianę słyszałam, że Jerzyk nie spał w nocy i płakał.
– Dziękuję. – Popielski wybiegł z kamienicy i wskoczył do czekającej na niego dorożki.
Zamknął oczy, aby nie widzieć światła słonecznego, i ciężko dyszał, oblewając się potem. Mimo że sprint z Kraszewskiego, bieg na drugie piętro oraz sponiewieranie Hissa wyczerpały go fizycznie, przyniosły mu jednak pewne umysłowe odprężenie. Ten wysiłek go oczyścił, przywrócił rozumowaniu jasność, był jak gwałtowna ulga, jak gniewne rzucenie talerzem o ścianę, jak kopnięcie w drzwi znienawidzonego zwierzchnika. Odprężenie było jednak tylko chwilowe. Leżał wciąż w dorożce z zamkniętymi oczami, a gardło dławił mu strach o Jerzyka. Pytania kłębiły mu się w głowie. Dokąd wyszła Rita? Dlaczego Leokadii nie ma w domu? Dlaczego autor listu nie napisał wprost, że okaleczonym dzieckiem jest Jerzyk? Żeby trzymać Popielskiego w niepewności? Żeby go psychicznie torturować? A może tym dzieckiem nie jest jego wnuk?! Otworzył oczy i spojrzał na zegarek. Była ósma rano. Depeszę otrzymał w Mościskach o wpół do siódmej. Rita wyszła z dzieckiem o szóstej? Dokąd? Po co? Tak wcześnie?
Pod więzieniem u Brygidek słońce wlało się wielką falą w ulicę Kazimierzowską i niebezpiecznie poraziło jego oczy. Szybko je zamknął i zaczął myśleć o dorożkarzu. Może on nie jest w zmowie z autorem listu? Nie zaprotestował przecież, kiedy zmieniłem trasę! Dostał pięć złotych i było mu obojętne, którędy jedzie i kiedy dojedzie do tej fabryki ultramaryny. Pięć złotych to dużo. Taki kurs z dworca na Słoneczną kosztuje według taryfy nie więcej niż złotówkę. Jeśli fiakier jest w zmowie, to na pewno wie, kogo wiezie, i z całą pewnością będzie chciał uciec natychmiast po dojechaniu na miejsce. Ale dlaczego miałby uciekać? By uniknąć przesłuchań, śledztwa, by po prostu nie trafić do aresztu! Jeśli zaś jest niewinny, to poczeka na mnie. Wypróbuję go! Każę mu zaczekać i dodam złotówkę za fatygę! Albo i nie! Po co tracić złotówkę?
Usłyszał dzwon straży pożarnej. Otworzył oczy. Na ulicy Słonecznej panował spory ruch. Dorożka, którą jechał, zatarasowała drogę samochodowi strażackiemu. Aby ją odblokować, fiakier wjechał do długiej przelotowej bramy naprzeciwko fabryki ultramaryny. I wtedy Popielski się przeraził. Oto przeżywał deja vu. Przesuwały się nad nim czarne od sadzy sklepienia. Już je kiedyś widział – w swojej epileptycznej wizji, po wymierzeniu sprawiedliwości Anatolowi Małeckiemu. Wiedział, że zaraz się znajdzie na podwórku, na którym stać będą beczki. A z jednej z nich będzie dochodzić dziecięce łkanie. W jego wizji wynurzyła się z tej beczki Leokadia, ale wiedział, że druga sekwencja epileptycznego widzenia nigdy nie zgadza się z rzeczywistością. A zatem zaraz będzie beczka, a w beczce kto? Przecież nie Leokadia, jak w wizji, lecz ktoś inny! Okaleczone dziecko, które „bardzo, ale to bardzo dobrze zna”.
Strażacy zniknęli, a dorożka przejechała przez ulicę Słoneczną i tam się zatrzymała przed szlabanem blokującym wjazd do fabryki. Popielski wyskoczył z dryndy, wyjął browning i kazał woźnicy usiąść na ziemi przy swoim pojeździe. Przykuł go do koła, przeszedł pod szlabanem i rozejrzał się wokół. Był na podwórku zamkniętym z dwóch stron parterowymi budynkami fabrycznymi, z których nie dochodziły najlżejsze nawet dźwięki. Jeden z budynków był typowym warsztatem fabrycznym, drugi – magazynem z rampami i pootwieranymi na oścież drzwiami. Nad całym podwórzem wznosiła się wielka, nieotynkowana ściana sąsiedniej kamienicy. Zardzewiałe framugi otwartych drzwi na rampie ze smugami starej zaschniętej farby oraz pajęczyny w drzwiach wskazywały, iż od dawna nie używano tych składowisk. Pusta, opuszczona fabryka. Z odbezpieczoną bronią szybko pobiegł w stronę magazynu. Podszedł ostrożnie do beczek. W małym warsztacie po jego lewej ręce otwarte były wszystkie okna na stryszku. Każdy strzelec, stojący w jednym z tych okien, miałby go jak na dłoni.
Zadrżał – jego wizja się urzeczywistniła. Na podwórku, pod rampą było z tuzin blaszanych beczek z napisem „farba”, „lakier” i „wybielacz”. Niektóre stały obok siebie, inne ustawiono jedna na drugiej. Był tam też kilof. Poczuł, że przenika go lodowaty chłód. Wszystko się zgadzało. Wszystko. Nawet łkanie i płacz dziecka, zamkniętego w jednej z beczek.
Popielski, nie dbając o swoje bezpieczeństwo, chwycił kilof i odwalił wieko tej beczki, z której dochodził płacz dziecka. Spojrzał w głąb i poczuł, jak jego serce zamienia się w gorący połeć mięsa, który szybko przesuwa się w górę, zatykając mu przełyk. W beczce siedziało dziecko bardzo dobrze mu znane. Trzyletni Kazio Markowski. W obu jego nóżkach nad kolanami wysklepiały się nienaturalne bulwy. Miał połamane nogi. I poprzesuwane kości.
Kazio Markowski wył z bólu. Jednostajna cienka nuta cierpienia załamywała się na końcu frazy, a potem wibrowała w gwałtownych szarpnięciach szlochu. Dziecko miało całkiem zapuchnięte oczy i wzdęte od płaczu policzki. Jego nóżki w ciepłych rajtuzach były nienaturalnie rozłożone na dnie beczki.
– Kto ci to zrobił, Kaziu? – Popielski z trudem hamował łzy.
Kiedy schylił się nad beczką, delikatnie włożył dłonie pod pachy małego i uniósł go do góry, usłyszał głos.
– To ja zrobiłem.
Z rampy zeskoczył ubrany na czarno mężczyzna w nowym, błyszczącym meloniku. Miał szeroką twarz, mały wąsik i poplamione atramentem palce.
Popielski stał, trzymając Kazia przed sobą, i patrzył na mężczyznę. Wiedział, że nie może teraz wypuścić dziecka z rąk, aby pojmać zbrodniarza. Chłopiec unieruchomił Popielskiego, uczynił go bezbronnym i wydał całkiem na łaskę swojego kata.
– Odłóż ten pomiot na ziemię – powiedział mężczyzna. – No dawaj! Kładź go! Niech jeszcze mocniej poprzesuwają mu się te giry!
Popielski przycisnął Kazia do piersi i stał nieruchomo. Wiedział, że próba położenia chłopca na ziemi wywoła u małego falę nieopisanego bólu.
– Nie żyje obłąkany człowiek, a dziadek bachora poszedł na pielgrzymkę do Częstochowy – mówił mężczyzna. – Powiesił się wariat, a dziadek całował ciebie po rękach. Za co, kochasiu? Za co?
Popielski nie odezwał się ani słowem.
– Szaleniec samobójca nie ukatrupił tego bachora na Żółkiewskiej – głos mężczyzny się podnosił. – To ja zrobiłem. To ja go nakłuwałem. To ja łamałem mu ręce i giczały. To ja wcisnąłem mu łeb pod kolano. I nic mi to nie dało. Nikt mnie wtedy nie zabił.
Popielski upadł na kolana, a potem nisko pochylił głowę, jakby oddawał zbrodniarzowi pokłon. Przez twarz mężczyzny przebiegł grymas zdziwienia i pewnego rozbawienia. Była to krótka chwila, ale wystarczyła, aby Popielski położył dziecko na ziemi, skoczył na równe nogi i wyjął z kieszeni browning. Kazio, porzucony w pyle podwórza, jęknął rozdzierająco i na moment zesztywniał.
Mężczyzna w meloniku nawet nie drgnął na widok pistoletu.
– Tym kilofem – wskazał głową na narzędzie oparte o beczkę – połamałem kulasy i jednemu, i drugiemu bachorowi. Chcesz wiedzieć, jak to uczyniłem? A włożyłem je między szczeble łóżka i uderzyłem z boku. Wiesz, jak trzeszczały? Lekki trzask, jakby plusk, przesuwam giry do góry i pojawia się gula. Wszystko puchnie. Bardzo ładnie. Bardzo. Tym kilofem, tym.
Wypowiedziawszy ostatnie słowa, schylił się i pchnął kilof w stronę Popielskiego. Narzędzie upadło komisarzowi pod nogi.
– No zabij mnie, szlachetny szeryfie! – krzyknął. – Przecież to dla ciebie bułka z masłem! Połam mi nogi i rozłup kości tym kilofem!
Popielski chwycił za narzędzie. Kazio Markowski wcisnął twarz w pył podwórza. Łzy, tryskające z jego oczu, żłobiły w piachu małe koleiny. Łzy płyną z oczu Kazia, łzy trysnęły z oczu Anatola Małeckiego, kiedy krtań dławił mu Walery Pytka. Łzy dziecka jak strumyki w piasku, łzy zboczeńca – jak prośba o wybaczenie niezawinionych zbrodni. Łzy niewinnego dziecka i łzy niewinnego szaleńca. Pocałunek w dłoń, pielgrzymka do Najświętszej Maryi Panny, dobre buty z salonu Derby, zginął niewinny wariat.