Kazio jęczał. Z jego ust zaczęła wypływać gęsta ślina. I wtedy Popielski zrozumiał, że najpierw musi temu dziecku pomóc. I że nie pomoże mu w żaden sposób, jeśli ten zbrodniarz będzie zdrów i cały. Musi unieruchomić potwora.
– Kładź się na plecach na ziemi, a nogi połóż na beczce! – wrzasnął Popielski, a jego krzyk wystraszył Kazia, który umilkł na chwilę. – Nogi na beczkę, skurwysynu! Ale już! – Ważył kilof w dłoni. – Zaraz poczujesz, jak się łamie giry! Tym kilofem! Tym!
Zamarkował cios, a potem obiega rękami uniósł kilof ponad głowę. I nagle poczuł błysk w oczach. Gwałtowny wiatr wpadł w podwórko i trzasnął oknami nieczynnego warsztatu. Obejrzał się. Szyby się tłukły, ich fragmenty leciały z jękiem w dół i wysyłały błyski. Okna trzaskały po murze framugami, a ich skrzydła jak lusterka raziły wrażliwe oczy epileptyka. Nagle część warsztatu stała się niewidoczna. Czarne plamy zaczęły skakać i łączyć się w jakieś obłe kształty. Sięgnął do kieszonki po okulary i wtedy usłyszał głos Leona Hissa tłukącego jego przeciwsłoneczne binokle. „A masz, a masz!” Plamy tańczyły i zalewały pole widzenia. Usłyszał w uszach szum. Takie omamy słuchowe zawsze go nachodziły przed atakiem. To był epileptyczny wiatr.
Słońce przygrzewa bardzo mocno. Popielski poci się w swoim ciemnym garniturze. Mimo upału nie ma nikogo na kąpielisku. Woda w basenie faluje, a blask słońca iskrzy się na niej niebezpiecznie. On się jednak nie boi tego iskrzenia. Jest świadom, że to, co przeżywa, jest snem, nierzeczywistą wizją. Mógłby się nawet uszczypnąć, a i tak by nic nie poczuł, bo wszystko wokół, włącznie z nim samym, to tylko platońskie cienie i odbicia rzeczy. Nie jest jednak sam na kąpielisku. Na wysokiej wieży stoi człowiek. Szykuje się do skoku i macha ręką do komisarza. Potem skacze, wykonując w powietrzu zgrabną śrubę. Wpada do basenu, a woda, wypchnięta jego ciałem, tryska wokół jak fontanna. Popielski podbiega do brzegu i z niepokojem czeka, aż skoczek wypłynie. Woda powoli nieruchomieje i staje się twarda jak zastygła lawa. Nie przebija jej nic. Żadna ręka nurka, żadna głowa skoczka. Popielski ściska palcami swoją skórę na przedramieniu. I wtedy czuje ból własnego, rzeczywistego uszczypnięcia.
Szczypał się w przedramię tak długo, aż poczuł, że ostrym paznokciem przecina sobie naskórek. Wypluł z ust jakiś skórzany przedmiot. Jego własny pugilares wylądował obok nagich łydek porośniętych gęstym włosem. Rozejrzał się dokoła. Znajdował się wciąż na podwórku fabryki ultramaryny. Słońce zaszło, a wiatr trzaskał z wściekłością bezszybnymi framugami o mur warsztatu. Na podwórku wciąż stały beczki. Po kilofie nie było śladu, natomiast po Kaziu Markowskim – i owszem. Dwie równoległe linie ciągnęły się od miejsca, gdzie leżał, do bramy wjazdowej. Popielski analizował przez chwilę te ślady, a wniosek, jaki wyciągnął, był przerażający. Owe równoległe linie zostały wykreślone w piachu podwórza nogami dziecka. Człowiek w meloniku wlókł chłopca, którego zgruchotane nogi ryły w pyle podwójny ślad. Popielski poczuł zimny dreszcz na myśl, jaki ból musi Kazio odczuwać w złamanych kończynach, ciągnących się bezwładnie po podłożu.
Chłód, który go ogarniał, był spowodowany nie tylko wyobrażeniem o cierpieniach Kazia, lecz również niekompletnym stanem własnej garderoby. Ze zdumieniem ujrzał, iż nie ma na sobie butów, skarpetek, spodni ani kalesonów, podczas gdy góra jego garderoby była nienaruszona. Usiłował zrekonstruować wypadki. Oto ulega nagłemu atakowi epilepsji, jego ciało wygina się w drgawkach, a człowiek w meloniku go rozbiera. Popielski wiedział doskonale, jaki jest cel tej czynności. Miała ona charakter profilaktyczny – brak spodni i bielizny uniemożliwiał zabrudzenie tych rzeczy przez ludzkie wydzieliny, które w czasie ataku często mimowolnie się uwalniały – na szczęście nie tym razem. On się o mnie zatroszczył, pomyślał Popielski, on jest troskliwy i miłosierny. Nieludzko, diabelsko miłosierny.
Jego garderoba leżała porządnie złożona na jednej z beczek obok browninga. Popielski szybko, na środku podwórza, włożył bieliznę, spodnie oraz buty i pobiegł do szlabanu. Dorożkarz wciąż tam leżał, przykuty do koła, i wodził za komisarzem wściekłym wzrokiem.
– W jaki sposób go niósł? – zapytał Popielski, pochylając się nad fiakrem, lecz woń przetrawionego czosnku natychmiast go odrzuciła. – Czy dziecko bardzo płakało?
– Iii tam – mruknął dorożkarz. – Wcali ni płakało… Spało… Ucik z tym muckiem, będzi z pół gudziny… No rozkuj mnie pan, bo wszystku zdrętwiału!
– Dlaczego twój wspólnik, który niósł połamane dziecko, nie zabrał cię ze sobą? – Popielski z ulgą skonstatował, że Kazio mógł być nieprzytomny i nie odczuwać wcale bólu.
– Jaki wspólnik? – Zdziwienie fiakra zdawało się autentyczne.
Ale Popielski widział wiele takich „autentycznych” zdziwień w swojej policyjnej karierze. Widział już takie osiągnięcia aktorskie, że zdumienie, brzmiące w głosie dorożkarza, mogło być tanim, kiepskim zwodem. Wziął potężny zamach i trafił kantem dłoni w brudną szyję. Fiakier szarpnął się na uwięzi i zacharczał jak pies.
– Ty cepie! – ryknął komisarz. – Ty myślisz, że nie wiem, że twój kompan zostawił cię tutaj dla niepoznaki, aby mnie zmylić! Abym myślał, że naprawdę wynajął cię jakiś batiar? Co? Jak to powiedziałeś? Batiar zza drąga? Ty kanalio bolszewicka! Jak się nazywa twój wspólnik? Razem z nim połamałeś to dziecko?
Kolejny cios w grdykę odebrał fiakrowi mowę. Oczy i język wyszły mu na wierzch, a w płucach rozległ się jakiś wysoki, piskliwy ton.
W tym momencie Popielski wydał podobny dźwięk jak bity przez niego człowiek. Coś cienkiego i metalicznego wdarło się w świeżo zabliźnioną ranę na głowie. Na czole i na karku poczuł ciepłe strumyki. Odwrócił się gwałtownie i odskoczył w stronę dorożki prawie na ślepo, gdyż krew zalewała mu oczy. Klęcząc, otarł ją z powiek i przed portiernią ujrzał chwiejącego się na wszystkie strony człowieka z dorożkarskim batem. Człowiek ten, ubrany w brudny mundur i najwyraźniej kompletnie pijany, darł się radośnie i zamiatał dokoła batem. Jeszcze raz świsnął ostrym rzemieniem, zakończonym metalową kulką, w stronę Popielskiego. Stracił przy tym równowagę i runął na bruk, wydając przy tym dźwięk będący mieszaniną głuchego uderzenia i głośnego klaśnięcia.
Popielski pochylił się nad nim i spoliczkował go kilkakrotnie. Pijak nie reagował. Komisarz obejrzał jego głowę i kończyny. Wszystko wyglądało na nienaruszone. Jeszcze raz go spoliczkował i poczuł ostry ból w przegubie. Za często biję ludzi, pomyślał z nagłym rozgoryczeniem. Pijak otworzył oczy, uśmiechnął się szeroko do Popielskiego, a potem zamknął na powrót powieki i zachrapał donośnie.
Komisarz wyjął chustkę z kieszeni spodni. Otarł łysinę z krwi i potu, odsapnął, zapalił papierosa i spojrzał z wściekłością na fiakra.
– Ależ mnie wszyscy dzisiaj wkurwiają – powiedział dobitnie. – A najbardziej ty, bydlaku, i twój obrzydły smród! Jeśli zaraz mi nie powiesz…
Nie zdążył dokończyć tego okresu warunkowego, bo usłyszał w charkocie zdanie – choć niewyraźne, to jednak wyartykułowane.
– Gibała Alfons – rzęził fiakier. – Kapuś policyjny.
– Co takiego? Powtórz!
– Gibała Alfons, kapuś aspiranta Grabskiego. Ni znam tegu, co mni wynajął pod dworcym!
Popielski wytarł jeszcze raz głowę. Potem zbliżył się do śpiącego pijaka, uniósł go z łatwością pod pachy i wrzucił do budy. Następnie rozkuł domniemanego informatora i wskazał mu głową miejsce na koźle.
– Jedziemy na Łąckiego. Tam Grabski potwierdzi twoje słowa. I wtedy cię przeproszę. Jestem komisarz Popielski.
– Gdybym ni wiedział, kto ty jesteś, tobym si ni przyznał, że ja kapuś – wycharczał Gibała i zaciął konia. – Mam w duszy twoji przeprusiny, Łyssy.
Dorożka ruszyła. Popielski miał smutną pewność, że sponiewierał informatora policyjnego, człowieka, który służył sprawiedliwości – podobnie jak on sam. Pobił – było nie było – swojego kolegę. Gibała wymienił nazwisko Waleriana Grabskiego, długoletniego podwładnego Popielskiego. Nie to nazwisko jednak zadecydowało o tym, iż uwierzył fiakrowi, lecz śmiała, a nawet zuchwała odpowiedź, jasno wyrażająca, gdzie ów ma ewentualne przeprosiny Popielskiego. Na tak drastyczne słowa nie pozwoliłby sobie żaden zwykły woźnica.