– Poczekaj! Jeśli jest tak, jak mówisz, to jesteś jakby policjantem. Czyli moim podwładnym. Chodź ze mną! Przeszukamy te puste hale! Może jeszcze ktoś tam jest oprócz tego kirusa.
Gibała spojrzał na Popielskiego wzrokiem pełnym nienawiści.
– No, przepraszam cię – powiedział komisarz i wyciągnął dłoń do fiakra. – Nie na Łąckiego, ale już, teraz przepraszam.
Gibała nie podał mu ręki, wyskoczył z wozu, przeszedł przez podwórko i wspiął się po schodach na rampę. Popielski był w gruncie rzeczy zadowolony z zachowania Gibały. Każde zbliżenie z tym człowiekiem, nawet uściśnięcie ręki, było mu wstrętne i obrzydłe z powodu woni czosnku, której nienawidził. Gdy jego córka Rita była mała, lubił jej zadawać zawsze to samo pytanie: „Czego tatuś najbardziej nie znosi?”. „Żaru, brudu i smrodu” – odpowiadało wówczas dziecko.
Dorożka minęła uniwersytet i skręciła w lewo. Po chwili była pod kamienicą Rohatyna. Popielski spojrzał w okno Rity i po raz pierwszy tego fatalnego dnia ogarnęło go inne uczucie niż wściekłość, groza, wstyd albo frustracja. Widząc Ritę z Jerzykiem na balkonie, poczuł falę takiej czułości, że byłby gotów uściskać nawet śmierdzącego czosnkiem fiakra. Opadł całym ciężarem ciała na siedzenie, gniotąc mocno leżącego bez ducha pijaka. Westchnienie ulgi było tak donośne, że zwróciło uwagę pucybuta w kraciastej czapce, który patrzył przez dłuższą chwilę na Popielskiego, po czym powrócił do swojej poprzedniej czynności, a mianowicie do glancowania butów jakiejś studentce, a przy tym – do bezskutecznych prób zajrzenia jej pod spódnicę.
– Jedziemy teraz na policję – powiedział Popielski z uśmiechem i wyciągnął papierośnicę w stronę Gibały. – Zapalisz?
Fiakier coś odpowiedział powoli i z naciskiem, ale jego słowa utonęły w okrzyku, jaki doszedł z balkonu.
– Edwardzie! Hej, Edwardzie! – zawołała Leokadia, która rozwieszała właśnie na sznurze ubranka Jerzyka. – Wspaniałe mieszkanie, to na Ponińskiego! I jaki piękny widok na park Stryjski! Właśnie oglądałyśmy je z Ritą!
– Czemu tak wcześnie? – odkrzyknął Popielski. – Czemu tak z samego rana?
– Wczoraj do nas telefonował kamienicznik Spennadel – zakrzyknęła Rita, trzymając mocno Jerzyka, który rwał się do dziadka. – Bardzo mu się śpieszyło, papo! O ósmej wyjechał w interesach na tydzień i prosił nas, abyśmy obejrzały to dziś rano. Niech tatko sobie wyobrazi – o szóstej rano!
– Bardzo mu zależało – dodała radośnie Leokadia. – I obniżył nam komorne! Zgodziłyśmy się na to mieszkanie…
– A najbardziej podobało się Jerzykowi… Obiecałam mu, że jeszcze tam pojedziemy… – krzyczała Rita.
– Aha, Edwardzie! – Kobiety wpadały sobie w słowo i wcale się o to nie gniewały. – Mam dla ciebie tutaj rachunek od majstra malarskiego Bukiety, który przyszedł dziś remontować nasze nowe mieszkanie! To potrwa z tydzień!
– Ciszej! – Edward położył palec na ustach.
Koło dorożki zgromadziło się sporo osób. Już nie tylko pucybut i studentka słuchali z zainteresowaniem tego rodzinnego dialogu. Jakiś typ, zamknięty w skrzyni, na której widniały napisy reklamujące pastę do zębów Aloe, włożył swój łeb do dorożki. Jakiś robotnik, naprawiający kratkę kanalizacyjną, zadzierał głowę i wpatrywał się w Ritę, jakiś urzędnik kiwał z dezaprobatą głową, piętnując w duchu uliczne hałasy i zbiegowiska. Z okna na parterze wychylił się zarządca kamienicy Leon Hiss. Jego twarz i łysina płonęły wciąż od uderzeń Popielskiego.
– Won mi stąd! – wydarł się Hiss. – Co to za chamstwo, żeby tak się drzeć! To pierwszorzędny dom, a nie bóżnica! Popielski, ty bandyto, ty chamie! Jeszcze raz spróbujesz mnie tknąć, a zobaczysz!
– Masz, bo później zapomnę! Tam jest rachunek! – Leokadia rzuciła w stronę dorożki mały portfelik.
– Proszę, szanowny panie. – Pucybut podniósł portfelik z chodnika i podał go Popielskiemu.
Komisarz dał mu pięć groszy i klepnął w plecy Gibałę.
– Jedziemy na Łąckiego. Zapalisz?
– Odpowiem to, co wtedy. – Gibała odwrócił się i patrzył ponuro na Popielskiego. – Tyli, że pan ni dusłyszał, bo pani krzyknęła z balkonu. Woli palić suszony gównu niż pański cygarety.
Popielski kiedy indziej dałby kapusiowi w mordę za taką zuchwałość. Nie mógł się jednak na nikogo gniewać teraz – kiedy ujrzał swego wnuka żywym, a rodzinę kompletną. Zapomniał na moment nawet o zmaltretowanym Kaziu Markowskim. Edward Popielski po raz pierwszy od wielu lat stracił swą czujność, którą Leokadia nazywała „podejrzliwością mizantropa”.
Mimo południowej pory, w gabinecie naczelnika urzędu śledczego podinspektora Mariana Zubika panował półmrok. Zaciemnienie wnętrza było spowodowane już to zachmurzonym niebem wiszącym nisko nad miastem, już to wielką obfitością tytoniowego dymu wydmuchiwanego z płuc siedmiu mężczyzn. Każdy z nich palił inną markę tytoniu i wszystkie te aromaty zlewały się w nadzwyczaj duszącą woń, która wywoływała u sekretarki naczelnika panny Zosi silny i nieco demonstracyjny kaszel.
– Są nowe wieści, moi panowie, o stanie zdrowia małego pacjenta. – Zubik wypuścił nosem dym z cygara Patria i wpatrywał się w kartkę dostarczoną mu minutę wcześniej przez sekretarkę. – Depesza od doktora Elektorowicza ze szpitala Sióstr Miłosierdzia. Operacja zakończona pomyślnie. Kazio będzie chodzić.
Przez pokój przeszły pomruki i westchnienia ulgi. Kontrastował z nimi jeden głos, poirytowany dyszkant.
– To niepojęte! – Głos aspiranta Waleriana Grabskiego ciął ostro zadymione powietrze. – To niepojęte! Ten bydlak podrzuca dziecko w ukradzionym wózku pod szpital i ucieka! Po prostu sobie ucieka! Wchodzi na teren szpitala, jak gdyby nigdy nic, i nikt z personelu, żaden woźny nie próbuje go gonić!
– Drogi panie aspirancie – doktor Iwan Pidhirny we wzburzeniu gryzł cygaro Corona – czy panu się zdaje, że słudzy Hipokratesa to gończe psy? Myśli pan, że jakiś woźny, widząc w wózku zmaltretowane, płaczące dziecko, ma dylemat: czy pomóc temu dziecku czy gonić tego, co je przywiózł? Nawet szpitalny woźny, drogi panie, jest po to, aby pomagać innym, a nie gonić, śledzić, łapać i przesłuchiwać!
– Panowie, panowie – uspokajał Zubik. – Zbierzmy fakty, a potem oddajmy głos komisarzowi Popielskiemu, który najlepiej z nas wszystkich zna całą sprawę. A zatem fakty. Dzisiejsze zajście odbyło w remontowanej fabryce ultramaryny na Słonecznej 26. Z jej właścicielem rozmawiał pan Kacnelson. Proszę, panie aspirancie!
– Fabrykant Chaim Perlmutter. – Herman Kacnelson gasił ze złością gabinetowego, chcąc powiedzieć: Zawsze mnie wysyłacie do Żydów, Żyd do Żyda, co? Nie macie dla mnie innych zadań? – Otóż fabrykant Chaim Perlmutter – kontynuował aspirant, z wyraźną irytacją wypowiadając to żydowskie nazwisko – poinformował mnie, że budynek ów rzeczywiście jest remontowany i szykowany – spojrzał do notesu – na nową wytwórnię farb malarskich i suchych. Pilnuje go na zmianę trzech stróżów, z których każdy, ku ubolewaniu właściciela, nadmiernie się alkoholizuje. Jednym z nich jest ten, którego dostarczył nam dzisiaj komisarz Popielski…
– A ściśle mówiąc, dostarczył nam go z pomocą mojego szpicla – mruknął Grabski, zaciągając się syreną i nie patrząc nawet na Popielskiego. – Któremu musiałem to i owo wyperswadować… Jakieś skargi na policję i inne fanaberie…
– A teraz proszę pana, panie Cygan. – Zubik udał, że nie słyszy tych aluzyj. – Proszę nam powiedzieć, co wiemy o porwaniu Kazia Markowskiego.
– Oto cała relacja inżynierowej. – Cygan otworzył notes. – To było tak… Kazio jest dzieckiem, które zasypia z wielką trudnością. O dziwo, udaje mu się to najlepiej w domku ogrodnika, który stoi w głębi posesji. Dziecko śpi tam zawsze ze swoją matką w ciepłe miesiące roku i spało tam z poniedziałku na wtorek. Tej nocy zostało stamtąd wykradzione. Pani Markowska spała również w tym samym pokoju i niczego nie słyszała.