Выбрать главу

– To chyba niełatwo tak ukraść dziecko – zadziwił się Kacnelson. – Przecież mały może się obudzić i zacząć płakać… Czy psy są tam spuszczane na noc?

– Nie ma tam psów – odparł Cygan. – Pytałem już o to inżyniera. Jego żona boi się psów. A poza tym nie możemy się niczego dokładniejszego dowiedzieć, bo pani inżynierowa jest wciąż w szokingu… Prawie nie może mówić… Coś ją zatyka…

– A gdzie ona w ogóle jest? – zapytał Popielski.

– Nie słyszała płaczu porywanego dziecka? – nie ustępował Kacnelson.

– Odpowiadam na oba panów pytania – rzekł powoli Pidhirny. – Ona jest w klinice uniwersyteckiej pod moją opieką… A teraz odpowiedź na wątpliwość pana Kacnelsona… Proszę panów o dżentelmeńską dyskrecję… Nie godzi się źle mówić o damie z towarzystwa, ale ja ją znam… Mogła być pijana… Pani Janina Markowska pije od dawna…

Zapadła cisza przerywana sykiem gaszonych papierosów lub zapalanych zapałek. Zbliżała się burza, niebo nad Lwowem było sine, tytoniowy zaduch w gabinecie stawał się nie do zniesienia, mężczyźni ocierali czoła, luzowali krawaty, zmieniali sposób siedzenia na krześle. Wyobrażali sobie całą scenę: przebudzona i przepita matka nie wierzy własnym oczom, bełkotliwym głosem woła dziecko, a obok leży poduszka z wgłębieniem wyciśniętym w pierzu przez małą głowę.

– Wróćmy do dnia dzisiejszego. – Zubik przerwał tę ciszę i spojrzał na Popielskiego. – Pańskie wnioski i sugestie, komisarzu?

– Oczywiście, nie będę powtarzał tego, co się zdarzyło dzisiejszego poranka. – Popielski zapalił egipskiego specjalnego. – O tym już mówiłem. Teraz tylko interpretacje. Po pierwsze, sprawca wiedział, iż znam nieszczęsną ofiarę. Inżynierowa Markowska, matka dziecka, jest przyjaciółką mojej córki Rity i kilka razy wraz z synkiem nas odwiedzała, a ja sam w niedzielę byłem z moim wnukiem na kinderbalu u Markowskich. Stąd słowa w liście: „Dziecko, które dobrze znasz”. Skąd wiedział, że je znam? Hipoteza pierwsza: mógł śledzić inżynierową, hipoteza druga: mógł śledzić mnie. Ta druga jest bardziej prawdopodobna. Przecież wiedział, dokąd jadę pociągiem, bo przysłał mi list na stację w Mościskach! A oczywiście wiedział o mojej bytności na kinderbalu albo o odwiedzinach Janiny Markowskiej w moim domu.

– Wydaje się, że sprawca chciał porwać dziecko jakoś związane z panem… – powiedział w zamyśleniu doktor Pidhirny.

– Dlaczego pan tak sądzi, doktorze? – zapytał Zubik.

– Nawet doctor rerum naturalium – odparł Pidhirny, chcąc lekko dokuczyć nieznającemu łaciny naczelnikowi – musi czasami zawierzyć własnej intuicji.

– Z całym szacunkiem dla pańskiej intuicji. – Najmłodszy z nich wszystkich, Stefan Cygan, stuknął w paczkę nilów, wydostając stamtąd papierosa. – Gdyby sprawca chciał okaleczyć dziecko związane z komisarzem, porwałby raczej jego wnuczka Jerzyka…

– Być może ma pan rację. – Pidhirny, który był znany ze swojego uporu, nieoczekiwanie gładko się zgodził z młodym policjantem. – Ale pańskie zastrzeżenie wcale nie obala mojej intuicji, która głosi: sprawca śledził pana komisarza, nie Markowską.

– To możliwe – poparł doktora milczący dotąd, nowy w ich zespole aspirant Zygmunt Żechałko, zawsze pełniący z racji swego starannego pisma funkcje protokolanta. – Ale co z przesłuchaniem tego pijanego stróża?

– O tym za chwilę. – Popielski wzniósł palec do góry. – Herod, bo tak nazywam człowieka w meloniku, wcale się nie wystraszył mojego pistoletu. Wręcz przeciwnie. Prowokował mnie. Świadomie doprowadzał mnie do najwyższej wściekłości, dokładnie opisując krzywdy, jakie wyrządził dziecku. Jego połamane nóżki nazywał „giczałami” lub „girami”. Wciąż zwracał przy tym moją uwagę na kilof jako na narzędzie swej zbrodni. Mało tego, wręcz podrzucał mi ten kilof, podsuwał mi go pod nos, jakby chciał, bym go użył wobec niego. I wtedy udało mu się mnie sprowokować. Kazałem mu położyć nogi na beczce… Aby je połamać…

– No, no, no! – zareagował Zubik. – Nie dałby się pan przecież sprowokować! Na Boga, pan wie, że ten czyn wykreśliłby pana z naszych szeregów. Chciał pan oczywiście powiedzieć „Kiedy udawałem, że zostałem sprowokowany”… Niech pan tak pisze, Żechałko! A poza tym…

– Nie – przerwał mu Popielski. – Naprawdę byłem gotów połamać mu nogi… Aby mi nie uciekł.

– Proszę to wykreślić z protokołu – Zubik znów zwrócił się do Żechałki. – I niech pan protokolant nie ujmuje już więcej tego typu wypowiedzi!

– On rzucił mi kilof i posłusznie położył nogi na beczce, abym je połamał, rozumiecie panowie? – Popielski nie zwrócił najmniejszej uwagi na protokolarne menuety Zubika. – Mówił do mnie „Zabij mnie, dzielny szeryfie”. Chciał zginąć albo przynajmniej zostać okaleczony! Moimi rękami! Z jakiegoś powodu właśnie ja miałem to zrobić!

– To typowa dążność do autodestrukcji – doktor Pidhirny zdefiniował psychologicznie zachowanie Heroda. – O niej świadczy jego przyznanie się do zabicia Henia Pytki i jego komentarz… Jak on brzmiał, panie komisarzu? Już mi pan to mówił przed naszym zebraniem… Nie chciałbym przeinaczyć…

– To było mniej więcej tak… – Popielski się zamyślił. – „Zabiłem Henia Pytkę nadaremnie. Nikt mnie wtedy nie zabił, no to zabij mnie teraz ty”. Z tych słów wynika to, co powiedziałem. On chciał popełnić samobójstwo. Moimi rękami.

– Chciał, aby go zabić po zamordowaniu Henia Pytki… – Pidhirny się zapalał. – Ale to nie wyszło… No to znów spróbował. Skądś wiedział, że komisarz Popielski ma gwałtowny charakter i że można go sprowokować. Nie udało mu się zginąć za pierwszym razem, no to…

– Dość, doktorze. – Zubik podniósł głos i uderzył lekko pięścią w stół. – Sprawa morderstwa Henia Pytki jest zakończona, a morderca Anatol Małecki popełnił samobójstwo! Wie pan, ilu wariatów dzwoniło do nas i przyznawało się do zabicia Henia?!

– Panie naczelniku! – Pidhirny aż podskoczył. – Dwa tygodnie temu we Lwowie znaleziono zwłoki zamęczonego na śmierć i torturowanego pierwej dzieciątka, a wczoraj znaleziono inne dzieciątko, również torturowane! Wybaczy pan, ale jako lekarz sądowy i psycholog mogę powiedzieć tylko jedno: jest wysoce prawdopodobne, że sprawcą tamtego mordu i tego aktu bestialstwa był jeden i ten sam człowiek! Czy się to panu naczelnikowi podoba, czy też nie, tak właśnie jest! A Małecki popełnił samobójstwo jako człowiek niewinny! Jestem o tym przekonany! I niestety – czas wrócić do sprawy Henia Pytki, czas odwiesić dochodzenie!

– Nie będzie mi pan tu mówił, co mam robić! – Zubik, rozjuszony jak byk na korridzie, buchał przez nozdrza dymem. – Pan ma głos doradczy, który mogę uwzględniać lub nie! Ponadto – uspokoił się nagle i dodał pojednawczo: – Nie zaprzeczy pan chyba, że Henio Pytka został zamordowany, a Kazio Markowski – jedynie okaleczony. To by świadczyło, że w sprawcy okaleczenia drzemią jakieś resztki człowieczeństwa, czego nie można powiedzieć o mordercy Henia. Człowiek w meloniku dokonał czynu odrażającego, ale nie zabił. A morderca Pytki to bestia w najgorszym wydaniu! Jedno zwierzę mordowało, a drugie – łamało kolana dziecku. To dwa różne typy. Ten pierwszy nie ma ludzkich odruchów, ale drugi je ma, prawda komisarzu?

– Być może je ma wobec dorosłych. – Popielski strzepnął popiół do wielkiej popielnicy, ozdobionej przycinarką do cygar. – Uprzedzając mój atak epilepsji, rozebrał mnie, abym się nie pobrudził, a w zęby wsadził mi mój własny portfel, abym nie przegryzł sobie języka. On wie, jak należy się obchodzić z epileptykami… Może sam choruje?

– Jak on w ogóle wygląda, panie komisarzu? – po raz drugi odezwał się Żechałko.

– Ma szeroką, rzekłbym, typowo słowiańską twarz – mówił wolno Popielski. – Lat około pięćdziesięciu. Żadnych znaków szczególnych oprócz małego wąsika. Ubrany niemodnie i niedbale. Czarny, znoszony płaszcz, brudne powyginane buty, palce uwalane atramentem. Z tym wszystkim kontrastuje nowiutki elegancki melonik. Wniosek: skromny urzędniczyna, którego nie stać na porządne ubranie, lecz dba o nakrycie głowy. To Polak lub Ukrainiec. Nie ma żadnych cech żydowskich ani w wyglądzie, ani w wymowie. Nie słyszałem też żadnych lwowskich dialektyzmów. Z drugiej strony nie mówi zbyt starannie… A zatem jakiś urzędnik po kilku latach gimnazjum… Semidoctus… Tak bym go określił.