– Już pan wie, komisarzu – Pidhirny przystanął i spojrzał Popielskiemu w oczy – z jakich powodów zależy mi na ujęciu sprawcy. Wie pan, że zrobię wszystko, aby ten zbrodniarz znalazł się u Brygidek. Zaryzykuję moją reputację, ale zrobię wszystko, co trzeba… A czy pan zrobi wszystko, aby go ująć? Czy jest pan w stanie sprzeciwić się Zubikowi, którego pokrętne rozumowanie prowadzi nas na manowce?
– Proponuje mi pan sojusz przeciw Herodowi? Za plecami Zubika?
– Tak – Pidhirny nie spuszczał oczu z Popielskiego. – Proponuję panu sojusz i współdziałanie. Złapiemy go viribus unitis. Zastawimy na niego pułapkę. Wiem, jak to zrobić.
– Nie mogę z panem zawrzeć sojuszu, bo coś nas bardzo dzieli.
– Co mianowicie? Pochodzenie narodowe? Religia?
Popielski zdjął marynarkę i usiadł za swoim biurkiem. Na jego głowie wciąż tkwił kapelusz. Siedział w ciasnej kamizelce, której omal nie rozsadziła jego masywna pierś. Podwinął rękawy koszuli, ukazując mocne przedramiona pokryte gęstym włosem. Patrzył długo na doktora, kręcąc sygnetem wokół małego palca.
– Pan chce go wsadzić do Brygidek – powiedział cicho. – A ja… Ja chcę go wrzucić pod beton. Do Pełtwi. Do naszego lwowskiego Styksu. To właśnie nas różni. Fundamentalnie nas różni.
Pidhirny usiadł na krześle i oparł łokcie na kolanach. Przez długą chwilę patrzył w słabo już widoczny czerwony deseń na szarym wytartym dywanie.
– Przejęzyczyłem się. – Doktor nie spuszczał oczu z dywanu. – Dzisiaj rano zmieniłem zdanie. Już nic nas nie różni, komisarzu. Lwowski Tartar jest odpowiednim miejscem dla Heroda.
– Co się dziś stało, że zmienił pan doktor zdanie? – Popielski odchylił się na krześle, które mocno zatrzeszczało.
Medyk milczał. Mijały wolno minuty. Pod oknem rozległy się pijackie okrzyki, głośny płacz, ostry dźwięk gwizdka i szuranie podeszwami po chodniku. Pewnie jakiś wagabunda przesadził z porannym leczeniem kaca i nie chciał przyjąć do wiadomości, że noc już dawno minęła, a stróże prawa, którzy go ciągną do aresztu, nie podzielają jego Weltschmerzu.
– Nasz ewentualny sojusz – powiedział w końcu Popielski – uważałbym za sojusz rzeczywisty, nie taktyczny. Za pakt dwóch przyjaciół, którzy w razie kłopotów będą się nawzajem chronić. Jeśli pan też tak uważa, możemy rozmawiać dalej.
– Tak właśnie uważam.
– A przyjaciele, drogi doktorze, muszą mieć do siebie pełne zaufanie – Popielski wpatrywał się w ozdobę sygnetu, onyks, opatrzony jemu tylko znanym kabalistycznym znakiem. – Przyjaciele nie mogą mieć przed sobą tajemnic związanych ze sprawą, w której współdziałają. Zgadza się pan ze mną?
– No, to przecież oczywiste.
– Dlatego, zanim zastawimy pańską pułapkę na Heroda, proszę o szczerą odpowiedź na moje pytanie lub na kilka nawet pytań.
– Stawia mi pan warunki? – Pidhirny wstał gwałtownie, jakby szykował się do wyjścia.
– Mało tego – Popielski mówił bardzo powoli. – Możliwe, że szczerość, jakiej oczekuję, zmusi pana do złamania tajemnicy lekarskiej. Co pan na to?
Pidhirny zamknął oczy. Myślał o swoich nieudanych synach, z których jednego zakatowało NKWD, drugi zginął, walcząc pod Petlurą, a trzeci się wynarodowił. W swych myślach przeniósł się w czasie i ujrzał ich w latach chłopięcych: oto w czasie wigilii święta Jordanu siedzą grzecznie przy stole, w willi na ulicy Tarnowskiego, i wpatrują się w wodę święconą, w czosnkowe pampuchy i w kutię, a za oknem dziewczynki śpiewają szczedriwki. Wizja doktora jest niechronologiczna: o dziwo, obok nich siedzi jego czwarty, dwuletni dziś syn, którego matka była lekkomyślną tancerką rewiową i oddała dziecko na wychowanie pewnej rzemieślniczej rodzinie. Przypomniał sobie też scenę swojej promocji doktorskiej. Położył wtedy palce na drzewcach sztandaru cesarsko-królewskiego uniwersytetu w Czerniowcach i powiedział po łacinie: obiecuję i przyrzekam. Nie mógł sobie jednak teraz przypomnieć, co mianowicie obiecywał i co przyrzekał. Spondeo ad polliceor – tylko to brzmiało w jego uszach.
– Już i tak złamałem tajemnicę lekarską – powiedział cicho.
– Mówiąc o pijaństwie Janiny Markowskiej?
– Tak.
– Panie doktorze – Popielski zasłonił okno, w którym nieoczekiwanie pojawiło się trochę słońca – moje pytanie brzmi: co się stało z Janiną Markowską w nocy z poniedziałku na wtorek? Jest pod pańską opieką, no to musi pan o niej wiedzieć coś więcej niż ten… Flejtuch. – Wskazał głową na zabałaganione biurko aspiranta Cygana, który przesłuchiwał dziś Markowską. – O tym świadczy choćby pańska wzmianka o jej nadmiernej skłonności do alkoholu… Z całym szacunkiem dla pańskiej sztuki, muszę o to zapytać: dlaczego akurat pan, medyk sądowy, zajmuje się panią Markowską? Może to ona pana wybrała? W takim razie wie pan o niej dużo…
– Tak, wiem o niej dużo – mówił Pidhirny w zamyśleniu. – Zatelefonowała do mnie rano i zabrałem ją do szpitala, gdzie dyskretnie przesłuchał ją pan Cygan… Wiem, co się z nią stało w nocy z poniedziałku na wtorek… Muszę jednak mieć pewność, że pozostanie to tylko między nami.
– Pacta sunt servanda. – Popielski przestał kręcić sygnetem.
– Spotkała ją rzecz straszna – zaczął Pidhirny.
Obudziła się i otworzyła oczy. Jej syn wisiał w powietrzu. Jego usta, zamknięte wielką dłonią, nie wydały z siebie głosu.
Wstała gwałtownie z łóżka. Wszystkie jej zmysły były wyostrzone. Zobaczyła nabrzmiałą szyję syna, na której zaciskały się czarne palce. Poczuła ciężki żelazny cios w plecy. Powietrze wtargnęło do jej płuc, lecz z nich nie wyszło. Brakowało jej tchu. Dusiła się jak po upadku piersią na beton. Po kilku sekundach wciągnęła powietrze ściśniętą krtanią. Jej żołądek podskakiwał. Wypity wczoraj alkohol w regularnych skurczach wypływał z jej ust.
– Twój syn będzie złożony w ofierze – usłyszała męski głos. – Inaczej być nie może. Inaczej to musiałbym złożyć własnego! Mam wybór między dzieckiem własnym a cudzym. Co byś wybrała?
Chciała krzyknąć, ale nie mogła. Dławiła ją krew, wymiociny i jakaś dłoń miażdżąca jej wargi. Oczami, które prawie wychodziły z orbit, patrzyła na swojego syna, którego trzymał mężczyzna ubrany na czarno. Zatykał mu usta, a palce drugiej dłoni zaciskał na małej szyi. Ona sama nie mogła się ruszyć. Przygniatał ją wielki ciężar. Napastników było dwóch.
– Masz milczeć, bo inaczej uduszę tego szczeniaka – mówił cicho oprawca. – Patrz, co się z nim stanie, jeśli krzykniesz.
Zacisnął dłoń na szyi dziecka. Z nosa chłopca popłynęła krew zmieszana ze śluzem, w którym pękały małe bąbelki powietrza. Jego oczy pociemniały.
– Będziesz cicho? – oprawca zapytał prawie pieszczotliwie. – Daj znak oczami.
Kilkakrotnie zamknęła i otworzyła oczy. Chropowata dłoń zniknęła z jej ust i wsunęła się pod nocną koszulę. Zaciskała zęby, żeby nie krzyczeć ze wstrętu i z przerażenia. Czuła, że przygniatający ją człowiek powoli podwija śliski jedwab nocnej koszuli. Stojący nad nią oprawca puścił szyję jej syna, lecz drugą ręką wciąż zamykał mu usta. Oczy dziecka stały się przytomniejsze.
Nie mówiła nic. Czuła szorstki dotyk jakiegoś materiału na swym ciele. Ktoś sapał i lekko zaciskał zęby na jej uchu. Na pośladkach poczuła ostre paznokcie.
– No, nadstaw się mojemu synusiowi – powiedział oprawca – przecież widzisz, że sobie nie radzi. No, pomóż mu!
Do jej ucha spłynęła strużka śliny. Zęby zaczęły się zaciskać rytmicznie na jej małżowinie. Zagryzała wargi. Nie wytrzymała. W ciemnym pokoju rozległ się zduszony jęk bólu. Jej ucho zamieniało się w miazgę pod kłapiącymi zębami.
– Omal jej nie zabił. – Pidhirny patrzył w oczy Popielskiemu. – Omal nie odbił jej płuc. Zmieniłem zdanie. Dla Heroda i dla jego synusia jest miejsce w Pełtwi, nie u Brygidek…
– Dlaczego pan doktor nie powiedział o tym wszystkim na zebraniu u Zubika? – Popielski włożył do ust papierosa, lecz go nie zapalił.