– Poznałem panią Markowską rok temu. – Pidhirny zbliżył swą twarz do twarzy Popielskiego i owionął go nikotynowym oddechem. – Przyszła do mnie znękana, zrozpaczona kobieta. Pobita dotkliwie przez męża, szanowanego konstruktora, zamożnego inżyniera, ojca dwójki dzieci, pięknych i mądrych. Dzieci takich, które nigdy wstydu nie przyniosą swojemu tatusiowi, właścicielowi domku letniskowego w Brzuchowicach, niegdyś świetnemu kolarzowi. Prawdziwemu sportsmenowi. Nie przyniosą mu wstydu, a wie pan, dlaczego?
– Nie wiem.
– Bo raczej je zabije, niż dopuści do tego, by zszargały jego świetną opinię. Ten doskonały człowiek ma jeden defekt. Łatwo wpada w złość, a najczęściej dzieje się tak wtedy, gdy jego żona wymieni choćby jedno niewinne spojrzenie z innym mężczyzną. Wtedy chwyta za pas. Wie pan, co może w jej białym delikatnym ciele zrobić ciężka sprzączka od wojskowego pasa? Że może rozerwać i poszarpać skórę i tkanki? Że ta kobieta może przeżyć najpierw ból bicia, a potem ból oszpecenia?
Popielski przypomniał sobie, jakimi spojrzeniami on sam obdarzał panią Markowską na kinderbalu. Czy jego ekscytację widział jej mąż z ukrycia? Czy ściskał wtedy w ręku wojskowy pas?
– Zmaltretowana kobieta zażądała ode mnie ekspertyzy, aby wszcząć postępowanie rozwodowe – kontynuował Pidhirny. – Spełniłem jej prośbę, lecz inżynier wybłagał u niej przebaczenie. Dzisiaj rano ona mnie poprosiła, abym zatuszował wypadki poniedziałkowej nocy.
– Dlaczego?
– Bo została zgwałcona przez syna Heroda – wyszeptał doktor. – Choć gwałciciel nie zdołał osiągnąć spełnienia. A inżynier, gdyby się o wszystkim dowiedział, to by ją zatłukł na śmierć swoim pasem. Już pan wie, panie komisarzu, dlaczego nie mogłem o tym powiedzieć Zubikowi?
Pidhirny wstał i wyciągnął rękę do Popielskiego.
– A teraz czas na nas. Musimy zrobić coś, na co Zubik nigdy by się nie zgodził. Musimy zastawić pułapkę na Heroda. Musimy wystawić jakieś dziecko na przynętę. Musimy – nabrał tchu i powiedział dobitnie – wystawić na przynętę pańskiego wnuka.
Popielskiemu zdawało się, że fala dźwiękowa, która niosła te słowa, uległa uderzeniu o jakąś przeszkodę i rozerwała się na mniejsze fale, które były zlepkiem sylab. Sylaby te wibrowały w jego uszach, zwielokrotniały się i łączyły w osobliwe hybrydy. Powstawały z nich zestroje dźwiękowe, które nic nie znaczyły, lecz były jak huczące szerszenie.
Zerwał się zza biurka i chwycił doktora za klapy marynarki.
– A czemu ty nie wystawisz, hajdamako, swojego bękarta? – Popielskiemu zdawało się, że ma w głowie zamontowany potężny głośnik, który wzmacnia jego słowa. – Swojego ślicznego, dwuletniego dzieciątka?
– Nie wiesz wszystkiego o tej nocy. – Doktor uwolnił się i wciąż wyciągał rękę do Popielskiego. – Słuchaj, co mówię.
Leżący na niej mężczyzna zaczął drgać. Jego zęby zacisnęły się po raz ostatni na jej uchu. Ale już się nie rozwarły.
– Dlaczego, dlaczego mi to robisz, synusiu? – Głos oprawcy stał się płaczliwy. – Nie dałem ci dzisiaj tabletki… Zapomniałem…
Oprawca, wciąż trzymając Kazia za buzię, zbliżył się do kobiety, którą rytmicznie ugniatało bezwładne ciało epileptyka. W pokoju rozszedł się odór fekaliów.
– No co się patrzysz tymi ślipiami!? – wrzasnął oprawca i uniósł dłoń, w której trzymał jakiś duży przedmiot.
Na jaśniejszym tle balkonowego okna rozpoznała żelazko ze swojej garderoby sąsiadującej z letnią sypialnią.
– Wybiję ci te ślipia! – syczał napastnik. – Źle się nadstawiłaś synusiowi. I wtedy nadeszła padaczka. Ty jesteś winna!
Uderzył ją w plecy. Żelazo zabrało jej oddech.
– A Łyssemu to byś się lepiej nadstawiła, co? A on wcale nie lepszy od mojego synusia. – Uderzył. – On będzie jeszcze skamlał. – Uderzył. – Kiedy zobaczy w moich rękach swojego wnuka. – Uderzył.
– Widzi pan. – Pidhirny wciąż wyciągał rękę. – On wyznaczył sobie cel. Jeśli pan go nie złapie, narazi pan swojego wnuczka na cierpienie. A złapać go możemy tylko w jeden sposób. Wiemy, kogo on sobie upatrzył, w kogo będzie chciał uderzyć. W pańskiego wnuczka.
Popielski odrzucił wyciągniętą dłoń Pidhirnego i sięgnął po telefon. Medyk pociemniał na twarzy ze wściekłości, a potem bez słowa opuścił pomieszczenie.
– Won stąd! – krzyknął za nim Popielski i stuknął dłonią w widełki. – Mówi Popielski, telefon będzie tajny. Winniki 23 – zaordynował policyjnej telefonistce.
– Halooo – usłyszał po chwili. – Aparat mówi, że łączą mnie z policją. To pan, panie kumisarz?
– Drugie życzenie do złotej rybki.
– Złota rybka słucha.
– Ochrona mojej córki i wnuczka. Przez całą dobę. Od tej chwili. Mieszkają w kamienicy…
– Wiemy, gdzie mieszkają. Złota rybka spełnia prośbę. Za pięć minut będą najlepiej chronionymi ludźmi we Lwowi.
– Na wszelki wypadek zamknę ich w domu – powiedział do siebie Popielski, odłożywszy słuchawkę. – Twoje słowo, gudłaju, jest tak cenne jak pręt, którym zdzieliłeś mnie przez łeb!
Dochodziła północ. Popielski siedział przy barze w Sali Zielonej u Atlasa i wpatrywał się w lustro powieszone nad rzędem butelek pod takim kątem, by każdy gość mógł dobrze w nim widzieć i siebie, i salę. Przeznaczenie tej częstej ozdoby barów stanowiło dla Popielskiego pewnego rodzaju łamigłówkę w chwilach nudy. Bawił się bowiem wtedy problematem, czy lustra te wiesza się w celu estetycznym, poznawczym czy też są one skutkiem ślepej mody. Ważył argumenty za i przeciw i zwykle przychylał się do pierwszej lub ostatniej hipotezy. Dzisiaj przemyślenia te jednak Popielskiemu nie pomagały. Nie bawiły go. Dzisiaj nuda i frustracja były zbyt duże.
Wypił czwartą pięćdziesiątkę monopolowej i nabił na wykałaczkę kapelusz marynowanego podgrzybka. Zwykle do wódki bardzo mu smakowały grzyby, śledzie, kiszone ogórki i sznycel na zimno. Dzisiaj nie smakowało mu nic prócz wódki samej, która była – jak zawsze – niezawodna i przewidywalna. Niczego nie obiecywała prócz chwilowego raju upojenia i długiego piekła kaca. Stawiała sprawę jasno: wystawię ci jutro rachunek tak wysoki, jak wielkie będzie twoje szczęście dzisiaj. Zdanie to było prawdziwe, bo alkohol operował logiką dwuwartościową „prawda – fałsz” także w odniesieniu do przyszłości. To była logika zdeterminowana, ponieważ przyszłość była jasno zdeterminowana przeszłością.
Popielski odchylił się na stołku barowym i zapalił papierosa. Jaka szkoda, myślał, że nie cała przyszłość pozwala się umysłowo zdeterminować, zwłaszcza w pracy detektywa. Mógłbym czekać całymi tygodniami, byleby tylko nic nie robić i otrzymywać wynik „prawda – fałsz”. Napełniłbym jakąś maszynę myślącą danymi kapeluszników i zadałbym jej pytanie: czy człowiek o danym rysopisie kupował u was melonik? Po upływie pewnego czasu otrzymałbym wynik: fałsz – żaden człowiek o danym rysopisie nie kupował u nas melonika. Owszem, tego samego dowiedziałem się dzisiaj po licznych telefonach i odwiedzinach u lwowskich sprzedawców. Ale ileż to nadziei przy tym straciłem! Przepełniony nią gnałem od jednego do drugiego sklepikarza, który w ostatnich dwóch miesiącach sprzedał choć jedyny niemodny już dziś melonik! A potem każdy taki kapelusznik wpatrywał się aż do łez w kartkę z portretem pamięciowym i kręcił przecząco głową. Wtedy pojawiała się sucha niemoc, uporczywa myśl o rezygnacji. Nadzieja wypływała ze mnie – kropla po kropli. Maszyna analizująca dane pozbawiłaby mnie nadziei w jednej chwili, obcięłaby mi łeb jednym ciosem, a nie wypuszczała powoli krwi! To byłoby znacznie lepsze. Sztuczny automaton byłby – contradictio in adiecto – bardziej humanitarny niż świat, w którym muszę działać. Poza tym, wrzuciwszy tam dane, nie miałbym poczucia absurdu moich działań. No bo co z tego, że jakiś sprzedawca rozpozna na rysunku Heroda? Czy to rozpoznanie pomoże mi ująć zbrodniarza? Który to subiekt pyta klienta o tożsamość i adres? Żaden! Mijają lata, westchnął, a ja wciąż głupieję. Zubik kazał zrobić głupstwo, no to Popielski je robi! A taki automaton odpowiedziałby na wszelkie pytania, nawet na te najgłupsze. A ja bym poznał wynik i nie siedziałbym teraz w tej knajpie i nie zadręczał się daremnymi pytaniami nad kieliszkiem mętnej gorzały, która mnie jutro upokorzy!