Wskazał barmanowi pusty kieliszek, a kiedy ten go napełniał, Popielski otworzył notes. Odpiął od niego wiecznego waldmanna i jeszcze raz odfajkował wszystkich lwowskich wytwórców i sprzedawców kapeluszy w liczbie trzydziestu trzech. U dwunastu z nich w ciągu ostatnich dwóch miesięcy sprzedano piętnaście meloników, lecz żaden klient nie wyglądał jak ten na portrecie pamięciowym.
Kiedy te informacje odfajkowywał po raz pierwszy, kilka godzin temu, poczuł ulgę. Uświadomił sobie wtedy, że teraz może wstąpić na właściwą i rutynową drogę policjanta: wejść w ponure podwórka, wspiąć się na przegniłe schody, zatupać po chwiejnych galeryjkach, załomotać w drzwi i wyciągnąwszy z melin swych szpicli, podsunąć im pod mordy portret Heroda. Jednak na myśl o wąchaniu miazmatów lwowskich zaułków zrobiło mu się niedobrze i wpadł na pomysł, aby wcześniej stępić swój zmysł powonienia wódką u Atlasa. Był to błąd. Wódka bowiem nie tylko stępiła jego węch, lecz również wolę jakiegokolwiek działania.
Spojrzał w lustrze na siebie. Kiedy był młodym człowiekiem, unikał alkoholu, bo wstrętna mu była myśl, iż może wyglądać i zachowywać się tak jak inni pijacy: idący chwiejnie, całujący się wylewnie, bełkocący i wykrzywiający swe gęby. A teraz widział odbicie swojej własnej wykrzywionej i zaczerwienionej twarzy oraz łysiny pokrytej kropelkami potu. Odepchnął wódkę, rozlewając ją po blacie baru. Musiał uciec od tego widoku. Choćby w wilgotne zaułki, by wyrwać tam swych szpicli ze słodkiego smrodliwego snu.
Ciężko wstał, zastukał po barze monetą jedno- i dwuzłotową, włożył melonik i poprawił krawat. Potem ze wstrętem, jakby w akcie sadyzmu, odsunął talerz z zakąskami.
– Nie smakowało ci, Edwardzie? – usłyszał kobiecy głos.
Za nim stała Leokadia. Ubrana była w dopasowany wiśniowy kostium, który uwydatniał jej figurę – niespotykanie zgrabną u kobiet po pięćdziesiątce. Mimo woalki widział jej ironiczny uśmiech.
– A w domu czeka na ciebie kolacja. Sama ją zrobiłam i czekałam na ciebie. Skończyłeś pracę dwie godziny temu.
– Chodźmy stąd. – Podał jej ramię.
Parowała wilgoć, pozostawiona przez popołudniowy ulewny deszcz. Rynek spowijała lekka mgła. Ratusz dostał miękkich, obłych konturów. W kałużach podwajały się światła gazowych latarń i jasnych sklepowych ekspozycyj. Było pusto, sennie i duszno. Szli powoli. Dobrze im się milczało.
– Mężczyźni są religijni z natury – Leokadia przerwała to milczenie. – Wszystko, co robią z przekonania albo z powołania, zaraz zamieniają w żarliwą konfesję, w jedynego bożka, którego czczą.
– A kobiety to nie?
– Kobiety tym się różnią od mężczyzn – wyczuł, że uśmiecha się pod woalką – że potrafią czcić kilku bożków jednocześnie. Męża, dziecko, posadę…
– Czyli kobieca żarliwość jest słabsza – zauważył. – Bo się rozkłada na kilka obiektów czci, a męska trafia wyłącznie w jeden.
– Użyłabym porównania z zakresu współczesnej fizyki. – Leokadia z obawą spojrzała w niebo, z którego zaczęło kropić. – Męska żarliwość jest jak fala, kobieca zaś jak małe cząstki. A światło wciąż jest światłem, nieważne, czy przyjmuje postać fali czy też cząstek.
– Nie wiedziałem, że się interesujesz fizyką. – Popielski aż przystanął. – Myślałem, że tylko bridżem i literaturą francuską.
– Wiedziałbyś – roześmiała się Leokadia, a jej kuzyn poczuł od niej alkohol – gdybyś po usamodzielnieniu się Rity nie poświęcał się jedynie bożkowi policji. Gdybyś zwrócił uwagę na członków rodziny, którzy ci pozostali.
– To nie jest mój jedyny idol, Lodziu – powiedział powoli. – Ale ten jest ślepym, nienawistnym bałwanem, który wciąż się domaga adoracji. I dobrze, że mnie dzisiaj od niego wyrwałaś.
Przeszli przez Wały Hetmańskie i wkroczyli w ulicę Obrony Lwowa. Przestało już kropić. Z bramy, w której się mieściła drukarnia Ars, wyszli dwaj młodzi ludzie, którzy kłócili się o jakąś nieudaną korektę.
– No, to powiedz teraz, czemu do mnie przyszłaś do Atlasa – zapytał Edward, kiedy doszli do Poczty Głównej.
– Są dwie sprawy do załatwienia. – powiedziała Leokadia, nie odpowiadając na jego pytanie. – Musisz jutro, najpóźniej pojutrze, podpisać akt notarialny wynajmu nowego mieszkania.
– Dobrze. A druga sprawa?
– Zapłacić majstrowi Bukiecie za remont. Mam nadzieję – spojrzała na niego krytycznie – że masz rachunek, który ci rzuciłam dzisiaj z okna Rity. Byłeś w tym samym ubraniu, które jest, o dziwo, dość czyste i nie muszę go, Gott sei dank, oddawać do pralni. Powinieneś pracować w fartuchu roboczym, a nie w garniturze od Jabłkowskich.
– Mam rachunek. – Popielski wyciągnął kawałek papieru i uważnie go czytał w świetle latarni – Czyżby mnie chciał oszukać? – szepnął.
– Kto? Majster Bukieta? Co jest dziwnego w tym rachunku? – Leokadia nieco się zirytowała. – Czy ty zawsze musisz być podejrzliwym policjantem? Nawet kiedy czytasz rachunki od malarza i hydraulika?
– Bukieta kupuje jakąś najwspanialszą farbę na świecie. – Popielski wzniósł oczy znad rachunku i niewidzącym wzrokiem spoglądał na wejście do Ogrodu Jezuickiego. – Farbę, która kosztuje pięć złotych za litr! Drogo będziemy mieli to mieszkanie pomalowane! Jak pałac w Knossos! Nie, nie żebym żałował, ale nie sądzisz, Lodziu, że pięć złotych za litr farby to trochę zanadto? W czasach, gdy wszystko jest takie tanie?
– Co jest tanie? – Leokadia gwałtownie podniosła woalkę. – Co ty możesz wiedzieć o cenach, kiedy mi dajesz na życie i ja zajmuję się wszystkimi sprawunkami? Wiesz, ile kosztuje kilogram cukru? Ile kosztuje wypranie i reperacja twojego ubrania? Ile płacę za magiel? Ty wiesz tylko, ile kosztują papierosy, gazety, książki na Krakidałach, wódka i zakąski. Powiadają też na mieście, że doskonale się znasz na cenach za inne jeszcze usługi! To tylko wiesz!
– Mówiąc „tanie” – Popielski stłumił irytację – miałem na myśli różne narzędzia! Wyobraź sobie, że wiem, ile kosztuje kilof!
– No ile? – Leokadia drwiąco się uśmiechała.
– Złotówkę!
– To chyba w wypożyczalni narzędzi! Bo w sklepie Rozumowskiego kosztuje minimum osiem złotych! Takie to wszystko tanie, że nawet uznani majstrzy, tacy jak Bukieta, czasem coś wypożyczają. A co ty w ogóle wiesz o cenach!
Popielski wyciągnął rękę, oparł się o mur, zdjął melonik, a głowę opuścił ku ziemi. Na jego łysinę padało światło księżyca. Leokadia nieoczekiwanie zadała sobie w duszy pytanie, czy i księżyc ma cząsteczkowo-falową naturę. Wtedy Popielski uderzył się dłonią w czoło. A potem pocałował Leokadię w oba policzki. Wiedziała, że uczynił to nie z sympatii, lecz z wdzięczności. Za jakąś myśl, za jakąś wskazówkę śledczą, którą mu nieświadomie podsunęła.
– Mężczyźni to natury religijne – powtórzyła swoje najgłębsze przekonanie. – I samolubne – dodała, patrząc, jak jej kuzyn pozostawia ją na środku ulicy, skręca w lewo i szybkim krokiem idzie w stronę komendy policji, by tam złożyć hołd ślepemu bałwanowi.
Antoni Kocybała był stróżem posesji przy Łyczakowskiej 6. Miał lat sześćdziesiąt, choć wyglądał na dużo więcej. Jego kiepski wygląd był spowodowany nieustannym deficytem snu, który wynikał z trzech jednocześnie uprawianych przez niego profesyj. Oprócz fachu dozorcy i nocnego stróża Kocybała wykonywał jeszcze jeden zawód, idealnie trafiający w zapotrzebowanie alkoholowe okolicznych batiarów. Kiedy bowiem zamykano ostatnie knajpy na Łyczakowie, a zwykle było to około pierwszej w nocy, złorzeczący pijacy poszukiwali wódkopoju. Znajdowali go w dwóch miejscach – albo w piwnicznych spelunach, znanych tylko wtajemniczonym, albo u nielegalnych sprzedawców. Pokątny handel alkoholem stał się chlebem powszednim stróżów kamienic, ponieważ pracownicy ci byli idealnie stworzeni do tej profesji. Po pierwsze, i tak w nocy mało co spali, po drugie – klienci wprost z ulicy mogli zastukać w okno stróżówki i kupić towar, po trzecie w końcu – pijani wagabundzi byli trzymani z daleka od podwórek i drzwi mieszkań, dzięki czemu nie zakłócali nocnego spokoju obyczajnym mieszkańcom, którzy byliby skłonni zaraz donieść policji o hałasach i podejrzanym procederze.