Antoni Kocybała, jak wielu jego łyczakowskich kolegów, uprawiał zatem trzy zawody: był dozorcą, stróżem nocnym oraz prowadził tajny wyszynk. To zajęcie było bardzo intratne i dzięki niemu Kocybała mógł kształcić swoich trzech synów w szkole majstrów budowlanych, swe dwie córki zaś w szkole ekonomiczno-handlowej, a samemu dwa razy w miesiącu wybrać się na Mostki, by tam pić na umór i brać do dyskretnego pokoiku na zapleczu pulchne dziewczęta – w jakich szczególne miał upodobanie. Interes Kocybały był tolerowany przez policjantów z pobliskiego komisariatu IV, którzy zaglądali do stróża zawsze po jakiejś większej kradzieży lub po napadzie i pytali wtedy o hojność i rozrzutność klientów z półświatka. W ten sposób mogli nabrać podejrzeń co do ewentualnych sprawców, którzy u Kocybały szastaliby pieniędzmi. Policjanci odwdzięczali się stróżowi przymykaniem oka na jego świetnie prosperujący interes. Dozorca wiedział jednak, że policyjna łaska na pstrym jeździ koniu i że jest ograniczona właściwie tylko do ludzi z komisariatu IV. Dlatego widok obcych stróżów prawa wzbudzał w nim zawsze paniczny lęk. Obcy gliniarze byli bowiem nieprzewidywalni. A najbardziej nieprzewidywalny był ten, który właśnie dobijał się do jego okienka. Choć nie miał na sobie policyjnego uniformu, każde łyczakowskie dziecko dobrze wiedziało, kim jest ten łysy, ponury mężczyzna.
Majster malarski i budowlany Teodor Bukieta spał – w odróżnieniu od swego stróża – snem kamiennym. Już dawno zauważył, że śpi tym mocniej, im więcej ma na sumieniu. Pojęcie czystego czy brudnego sumienia miało jednak w wypadku majstra Bukiety znaczenie jedynie obiektywne. On sam uważał się za uczciwego. Oszukiwał nagminnie, lecz tylko tych, którzy byli bogaci i – w jego mniemaniu – sami powinni się dzielić z biedniejszymi bliźnimi, a zwłaszcza z nim samym. Oszukiwał ponadto najdotkliwiej tych bogaczy, którzy okazywali jawną nieznajomość zagadnień technicznych i budowlanych. Czuł bowiem, że tacy właśnie klienci najmocniej nim gardzą. „Nie znam się, bo jestem stworzony do wyższych celów, nie muszę się brudzić wapnem jak ty, nędzny parobku” – tak majster interpretował wszelką techniczną ignorancję, okazywaną mu przez zleceniodawców. I wtedy, rozdrażniony domniemanym lekceważeniem, zawyżał zamówienia, kupując więcej materiału niż to, co było potrzebne. Nadwyżkę później spieniężał, a uzyskane w ten sposób dochody bez najmniejszych wyrzutów sumienia przegrywał na gonitwach konnych na Persenkówce. Zleceniodawcę okazującego fachowe rozeznanie Bukieta szanował jak swojego brata, a brata wszak nie godziło mu się okradać, choćby ten był bogaty.
Kilka dni wcześniej wynajęła go pewna dama z wyższych sfer. Majster ze zdumienia przecierał oczy. Ta kobieta nie dość, że znała się dobrze na sprawach budowlanych, to jeszcze miała śmiałość uważać niektóre jego propozycje za zawyżone! Ponadto – mimo zaawansowanego wieku – była niebrzydka, elegancka i dystyngowana, co – w połączeniu z jej samodzielnością i zdecydowaniem jakoś dziwnie Bukietę ekscytowało. Postanowił ją zatem wykorzystać, po pierwsze – dla zasady, iż żadna baba nie będzie nim pomiatała, a po drugie – poniżyć ją w swoich oczach, co miało dla niego znaczenie wpółerotyczne. I tak, przystąpiwszy do remontowania jej dużego mieszkania na Ponińskiego, kupił w Rynku u Sudhoffa pięć wiader farby malarskiej, podczas gdy cztery to już byłoby zanadto. Odczuł później duży niepokój, kiedy jednemu z jego pracowników wypsnęło się – bez związku zresztą z tym szwindlem – że ich zleceniodawczyni jest kuzynką Łyssego, z którą ten najpewniej „żyje na wiaderku”. Ten niepokój nie burzył jednak Bukiecie dzisiejszego snu, ponieważ majster tym lepiej spał, im więcej miał na sumieniu.
Tej nocy śniło mu się, że jego drzwi skrzypią przeraźliwie. Ten inwazyjny dźwięk stawał się coraz szybszy, jakby ktoś kręcił korbą nienaoliwionej katarynki. Drzwi latały jak opętane w jedną i w drugą stronę. Wiatr, przez nie wytworzony, owiewał twarz śpiącego.
Otworzył oczy. To nie był sen. W drzwiach nyży sypialnej stały trzy osoby: jego żona Aniela, stróż Kocybała i jeszcze ktoś, kto machał jednym skrzydłem drzwi. Bukieta przetarł oczy i uważnie się przyjrzał tej trzeciej osobie. Nagle poczuł skurcz krtani i wilgoć pod pachami.
– Nawet zwierz nie usnąłby w takim zaduchu. – Łyssy wachlował drzwiami nieruchome powietrze nyży, a w wyciągniętej dłoni trzymał jakiś rachunek.
Majstrowi Bukiecie zrobiło się równie słabo jak przed chwilą dozorcy Kocybale.
Po kwadransie Bukieta i Kocybała siedzieli w stróżówce nad flaszką bimbru.
– Ten Łyssy to jakiś ni tyn tegu. – Kocybała wypisał sobie palcem kółko na czole. – Żeby tak przyjść do ciebi, Tośku, i płacić zaległy rachunki pu nocy!
– Hopy są hopy. – Bukieta rozlał do kieliszków. – Ja ta mogi i w nocy wziąć! Ali żeby tak w środku nocy o kilof pytać! I o jakiś wypożyczalni narzędziowy!
– Dobrzy, że o nic więcyj nie pytał. – Kocybała odetchnął z ulgą i uniósł kieliszek.
– Ja z pulicajim to miał do czynienia wieli lat temu, kiedy pod charą kopnął w dupy jakieguś szmajdełesa. – Bukieta odetchnął również. – No to siup, tatu złoty, w tyn głupi dziób!
Dochodziła druga. Godzina potajemnych schadzek w burdelach i pijackie apogeum w tajnych mordowniach. O tej godzinie porządni małżonkowie już dawno śpią, a nieporządni zdobywają lub przekazują syfilityczne szlify. O tej godzinie zmęczone gruźlicze kurwy na Mostkach tracą resztki nadziei na klienta, stare mendy w melinach, bezużyteczne i zobojętniałe, zaglądają pijakom w oczy, niepokorni studenci i rusińscy radykałowie w bełkotliwych tyradach obalają ład społeczny, zgrani do nitki hazardziści stoją w ciemnych bramach z przystawionym do skroni pistoletem, a chorzy, rozjątrzeni bezsennością policjanci prowadzą swe beznadziejne śledztwa.
Popielski gnał chevroletem przez nocne miasto i uśmiechał się do siebie. On lubił tę godzinę lwowskich odszczepieńców.
Komisarz zaczął od składu maszyn przy ulicy Piekarskiej 13. To był – oprócz spółdzielni Narzędzia na Kazimierzowskiej – pierwszy z dwóch tropów podanych mu przed chwilą przez majstra Bukietę.
Popielski zaparkował i nie wychodząc z auta, uważnie zlustrował budynek. Był bardzo misternie i symetrycznie zaprojektowany. Wyglądał tak, jakby do głównej bryły doklejono parterowy budynek zwieńczony z obu stron dużymi tarasami. Policjant wysiadł i przeczytał szyld nad bramą. „Al. Sokalski. Maszyny i narzędzia”. Napis na witrynie informował, że skład i sklep oferują „armatury, pompy, wszelkie rury gazowe i wodociągowe oraz narzędzia, maszyny i artykuły techniczne dla różnych gałęzi industrji”. O wypożyczaniu narzędzi nie było jednak ani słowa.
Przeszedł się wzdłuż zasuniętych żaluzyj na drzwiach i oknach, a potem skręcił w podwórko. Z prawej strony były drzwi, które mogły być bocznym wejściem do składu. Nie znalazł przy nich jednak żadnego dzwonka. Zapalił zapalniczkę i w jej świetle przyjrzał się krytycznie drzwiom. Były pobrudzone jakimiś smarami i zardzewiałe. Nad nimi widniał napis „Wejście służbowe”. Wrócił do samochodu i wyjął z niego egzemplarz „Wieku Nowego”, który tam zostawił był w niedzielę. Owinął gazetę wokół dłoni i zabezpieczoną przed zabrudzeniem pięścią walnął kilkakrotnie w drzwi. Prawie natychmiast usłyszał szczekanie dużego psa i kroki. Drzwi uchyliły się nieco i w szparze, zagrodzonej łańcuchem, ujrzał młodego człowieka w służbowej czapce, a za nim dużego warującego wilczura. Młody strażnik przyjrzał się znaczkowi Popielskiego, wciągnął dokądś psa i krzyknął nań ostro. Potem wpuścił policjanta do środka.
Znajdowali się w małym korytarzyku, z którego kilka schodków prowadziło do dużej sieni wypełnionej skrzyniami. Z lewej strony była stróżówka, w której stała lampa biurkowa. Stanowiła ona jedyne źródło światła w ciemnym wnętrzu.