Выбрать главу

– Niech mi pan powie, z łaski swojej – Popielski z zainteresowaniem spojrzał na otwartą książkę leżącą w świetle lampy – czy w tym składzie wypożycza się również narzędzia.

– Nie wiem – odparł portier. – Trzeba by o to zapytać szefa, pana Sokalskiego. On jednak pracuje w normalnych godzinach. Ja sam nic nie wiem, ja jestem od pilnowania. Rano wychodzę, a wracam wieczorem. Nikogo nie widzę oprócz mojego zmiennika.

– Jak się pan nazywa?

– Jerzy Grabiński, student. Pracuję tutaj po wykładach.

– Proszę pokazać mi drogę do kantoru. – Popielski zauważył, iż książka, którą czyta młody portier, to gramatyka łacińska, otwarta na rozdziale „Syntaksa”.

– Proszę, tędy – powiedział młodzieniec, przekręcił włącznik światła i ruszył przodem.

Popielski wspiął się po schodkach za swoim cicerone i po chwili wraz z nim znalazł się w małym kantorze pomalowanym od góry do dołu żółtą farbą olejną. Ten osobliwy kolor, wywołujący u Popielskiego asocjacje kloaczne, miał chyba rozjaśniać małe pomieszczenie, którego zakratowane okienko wychodziło na podwórze. Teraz zaś ta barwa była przytłaczająca. Gdyby tak pomalowano jego policyjny gabinet, już by tam nigdy nie zajrzał w obawie przed nerwowym rozstrojem.

Na środku tłoczyły się trzy stoły zawalone papierami, kalkami kopiowymi i szklankami z herbacianym zaciekiem. Na parapecie stała oblepiona brudem maszynka spirytusowa. Pracujący tu kanceliści byli równie wielkimi miłośnikami porządku jak aspirant Stefan Cygan.

– Niech pan wraca do swojego czworonożnego przyjaciela – Popielski uśmiechnął się do studenta, słysząc wycie i szczekanie dobiegające ze stróżówki – a ja tu się trochę rozejrzę. Muszę przejrzeć kilka tych szaf.

– Ależ ja nie wiem… Muszę chyba zatelefonować do pana Sokalskiego… A jest wpół do trzeciej…

– Choćby się waliło i paliło, młodzieńcze – komisarz zdjął marynarkę, powiesił ją na oparciu jednego z krzeseł, a na rękawy koszuli wsunął walające się po stole zarękawki – to i tak przejrzę zawartość tych szaf. Teraz lub później. A ty masz dwa wyjścia. Wyjście pierwsze. Dzwonisz do swojego pryncypała, budzisz go w środku nocy i dostajesz reprymendę, że wpuściłeś mnie tutaj bez nakazu rewizji. Wyjście drugie. Wracasz w uporządkowany świat gramatyki łacińskiej i zgłębiasz dalej coniugatio periphrastica passiva.

– O, gdybyż on był taki uporządkowany, jak pan mówi. – Student uśmiechnął się i wyszedł z kantoru, wzywany wyciem psa.

Pół godziny później Popielski zdjął zarękawki, włożył marynarkę i kapelusz. Zapalił papierosa, odchylił się na krześle, splótł dłonie na karku i wypuścił kłąb dymu w stronę sufitu.

Firma Al. Sokalski najwyraźniej nie wypożyczała narzędzi. Popielski nie znalazł na to w buchalterii żadnych faktur ani paragonów. Skąd zatem majstrowi Bukiecie przyszła do głowy ta informacja? Mógł kłamać, aby się pozbyć nocnego gościa. Byłoby to jednak nierozsądne. Wystarczyłoby mu przecież powiedzieć „nie wiem”. Jeśli zaś Bukieta nie kłamał i firma Al. Sokalski rzeczywiście wypożycza narzędzia, to dokumentacja wypożyczeń i zwrotów musi być gdzie indziej.

Wstał ciężko i wyszedł z kantoru. Kiedy zbliżył się do stróżówki, pies zawarczał ostrzegawczo i obudził portiera, który spał, oparłszy czoło na słowniku łacińskim. Popielski czekał przez chwilę, aż Grabiński oprzytomnieje.

– Szukam jeszcze innej dokumentacji. Innych segregatorów. Są gdzieś tutaj? Czy coś panu o tym wiadomo? Muszę znaleźć człowieka, który przedwczoraj wypożyczał kilof!

– Ja nie wiem! – odparł Grabiński i mocno walnął pięścią w otwartą książkę. – Daj mi pan spokój, panie władzo! Ja nic już nie wiem!

– Nad czym się pan tak mozoli? – Popielski przekręcił głowę i odczytał nagłówek w otwartej książce. – Commentarii de bello Gallico. Męczy się pan nad Cezarem?

– Tak, nad przeklętą łaciną! Nad przeklętą mową zależną! – Student spojrzał na Popielskiego z wściekłością znad drucianych okularów. – I nie wiem nic o żadnych dodatkowych segregatorach! Wiem tylko jedno. Do egzaminu z łaciny zostało mi pięć godzin, a ja nie mogę znaleźć w słowniku jakiegoś idiotycznego słowa!

– Może panu pomóc? – Popielski zgasił niedopałek w dużej popielnicy.

– Ten zwrot to spe sublata. – W oczach studenta zabłysło zniecierpliwienie. – Nie mogę znaleźć tego cholernego sublata. W tłumaczeniu jest – stuknął palcem w mały nielegalny bryk tępiony zaciekle przez nauczycieli gimnazjalnych – „odjąwszy sobie nadzieję”. Czyli sublata to participium perfecti od jakiegoś czasownika, który znaczy „odjąć”. Ale od jakiego, do diabła? Nie znam takiego słowa! Nie ma takiego w słowniku!

– Tollo, tollere, sustuli, sublatum. – Popielski uśmiechnął się. – Participium formuje się od innego pierwiastka. Straszne słowo, wiem. Ręce opadają. Kiedy przerabiałem Cezara w piątej gimnazjalnej, przejrzałem cały słownik w poszukiwaniu tego czasownika. Stronica po stronicy. I znalazłem. Bo ja jestem uparty i wszystko w końcu znajduję. Nawet wtedy, a zwłaszcza wtedy, kiedy już jest za późno.

Student szybko sprawdził czasownik w słowniku i odetchnął z ulgą. Przetarł okulary i pogłaskał psa.

– Został mi tylko jeden rozdział do powtórzenia – powiedział z radością. – Dziękuję, panie komisarzu.

– Dokumentacja. – Popielski oparł łokcie na pulpicie, wywołując groźny pomruk psa. – Potrzebna mi jest dokumentacja wypożyczeń narzędzi. Nie ma jej w kantorze. Może jest gdzie indziej?

– Nic nie wiem. – Grabiński pokręcił głową.

– Niech pan do mnie zadzwoni – Popielski wyjął waldmanna i na pogniecionym egzemplarzu „Wieku Nowego” napisał swój domowy numer telefonu – jeśli pan się dowie czegokolwiek w sprawie kartoteki wypożyczeń. A ja się panu odwzajemnię jakąś wskazówką leksykograficzną albo gramatyczną. Wie pan na przykład, od czego pochodzi perfectum „tetigi”?

Popielski wskazał na ten wyraz w tekście Cezara, wyszedł ze składnicy i zagłębił się w ciemność bramy przelotowej. Grabiński nie zamykał za nim drzwi.

– Chodzi panu o kilof? – Komisarz usłyszał głos portiera. – Kto ostatnio wypożyczał kilof?

– Tak. – Popielski odwrócił się gwałtownie.

– To my wypożyczamy – powiedział Grabiński.

– Kto?

– My, portierzy. Nie zawsze wystawiamy kwity. Dorabiamy sobie. Dlatego wolimy o tym milczeć, zwłaszcza gdy pyta władza.

Popielski ruszył na strażnika i chwycił go za krawat. Pociągnął go za sobą na ulicę. Za drzwiami wył pies i drapał pazurami w żelazo.

– Czy to ten człowiek wypożyczał kilof? – Popielski wyciągnął portret pamięciowy Heroda i podsunął go Grabińskiemu pod oczy.

– Tak – stęknął po dłuższej chwili student i poluzował sobie krawat zaciśnięty przez policjanta. – I wczoraj oddał. Oto kwit z adresem.

Popielski patrzył przez dłuższą chwilę na kawałek pogniecionego papieru.

– Od tango – powiedział Popielski jakby do siebie. – Forma tetigi to perfectum od tango, tangere, tetigi, tactum. Dziękuję, młodzieńcze!

Ten już nie usłyszał. Siedział w swym kantorze i kartkował Cezara. Komisarz zapuścił silnik. Dochodziła trzecia w nocy. Lwowscy odszczepieńcy udawali się na spoczynek.

***

Chevrolet jechał powoli ulicą Gródecką w stronę dworca, prowadzony pewną ręką posterunkowego Michała Hnatyszaka z komisariatu IV. Umundurowany policjant mało czemu się dziwił i wykonywał dokładnie polecenia zwierzchników. Był sumienny i niezbyt lotny. Tę pierwszą cechę okazał, gdy kilka minut po trzeciej zjawił się w komisariacie na Kurkowej słynny komisarz Popielski i kazał się wieźć w stronę dworca, na plac Unii Brzeskiej.

Nie śpieszył się wcale do mieszkania człowieka, który przedwczoraj wypożyczył kilof ze składnicy Sokalskiego. Dłoń z papierosem wystawił za otwarte na oścież okno, którym wpadało ciepłe późnowiosenne powietrze i owiewało łysą głowę. Pogwizdywał melodię, która zawsze brzmiała dla niego jak triumfalne fanfary. W taktach wybijanych dłonią po karoserii słychać było Marsz Radetzkiego.