Delektował się zapachem czystego miasta. Zostało ono niedawno zmyte gwałtownym deszczem, który – jak oznajmiał świeżo zakupiony „Lwowski Kurier Poranny” – miał jeszcze w ciągu najbliższych dni kilkakrotnie nadejść znad Karpat. Zapach ozonu zawsze go ekscytował, może dlatego, że przywoływał pewne wspomnienia erotyczne z wiedeńskiego parku Schweizer Garten, w którym umawiał się na schadzki z pewną czeską służącą. Jego myśli krążyły teraz wokół kobiecych ciał i rozkoszy, jakich od nich zaznał. Te erotyczne asocjacje były zresztą ściśle złączone z jego obecnym stanem ducha. Za moment miał bowiem ująć Heroda, a ten finał – podobnie jak cielesne apogeum – był tym szczęśliwszy, im bardziej opóźniony. Tak jak podczas zabaw z dziewczętami w salonce kolejowej nieśpiesznie zbliżał się do celu i kontrolował w pełni tempo swych reakcyj, tak i teraz z pełną świadomością delektował się – jak daniem głównym – swoją władzą nad Herodem i odsuwał od siebie deser, jakim miało być jego ujęcie lub zabicie. Tak to wszystko porównywał i co chwila stukał w plecy Hnatyszaka, aby ten zwolnił.
– Nie wiesz, przyjacielu – uśmiechał się do posterunkowego, który nie okazywał ani żadnej wesołości, ani najmniejszego zrozumienia tego, co się do niego mówi – że im wolniej, tym przyjemniej?
W końcu Hnatyszak skręcił w lewo, w ulicę Kubasiewicza i zatrzymał się obok sklepu tytoniowego. Na placu Unii Brzeskiej trwał wzmożony ruch. Chłopi wyładowywali na lady bud mleko, jaja, żywe kury i rozmaite nowalijki. Popielskiemu ślinka pociekła z ust na widok świeżych młodych rzodkiewek, które uwielbiał. Poczuł poranny głód. Wysiadł z samochodu i w asyście mundurowego wolnym krokiem podszedł do bramy kamienicy numer dziesięć. Zastukał mocno w szybę stróżówki. Zaspany dozorca na widok munduru szybko otworzył im bramę.
– Nazwisko i zawód! – powiedział podniesionym głosem Popielski, który wiele by dał, aby nie widzieć już dzisiaj żadnego dozorcy ani portiera.
– A dozorca, Pinacz Kazimierz – odparł stróż, nieco przestraszony.
– Marceli Wilk tu mieszka? – Komisarz nie obniżał tonu.
– A mieszka na drugim pod piętnastką.
– Gdzie wychodzą okna jego mieszkania?
– Jedno jest koło drzwi na galeryi. – Pinacz z respektem popatrywał na mundurowego, który stał obok bez słowa z groźną miną. – A drugie wychodzi na ulicy.
– Które to? To z lewej?
– A ta jo!
Popielski dokładnie się przyjrzał wskazanemu oknu. Pod nim i nad nim ściany były gładko otynkowane. Nikt nie zszedłby po nich bez szwanku, o chodnik musiałby się roztrzaskać nawet słynny linoskoczek, człowiek mucha, którego występy budziły we Lwowie ogromne emocje, zanim ich dawca nie spadł z kamienicy przy ulicy Legionów.
Popielski kazał Hnatyszakowi pilnować okna i strzelać, gdyby tylko ktoś usiłował przez nie uciec, a sam ruszył przez podwórko na galerię na drugim piętrze. Po chwili stał pod drzwiami opatrzonymi numerem piętnaście. Z kieszeni wyjął browning. Napiął mięśnie rąk i nóg. Podobnie tężały jego mięśnie, kiedy – podczas orgij w salonce – spowalniał fizjologiczne reakcje. Miał teraz nad Herodem pełnię władzy, tak jak ją miewał nad jęczącą pod jego ciałem dziewczyną. Zbrodniarz pewnie smacznie spał w swoim mieszkaniu, nieświadom, że oto zbliża się jego koniec. Popielski stał z odbezpieczonym browningiem i wyobrażał sobie jakiś fałszywy ruch Heroda, huk wystrzału i czerwoną plamę rozlewającą się na piersi sadysty torturującego dzieci.
Nie zamierzał ryzykować. Zdjął marynarkę, kamizelkę i krawat. Wszystko to przewiesił przez poręcz. Oparł się o nią, a potem ruszył całym impetem w stronę zamkniętych drzwi. Jego dziewięćdziesięciokilogramowe ciało już miało się wwalić do mieszkania wraz z futryną, drzazgami i płatami olejnej farby, kiedy drzwi się otworzyły i stanął w nich szczupły mężczyzna z tobołkiem pod pachą.
– Co jest! – wrzasnął. – To napad! Gwałtu, policja!
– To ja jestem policja. – Popielski cofnął się i mierzył do mężczyzny z browninga.
– Dobra pora, bo właśni do roboty faluji. – Mężczyzna uśmiechnął się. – A w jakij sprawi? Moży tegu, co mi dokumenty zaiwanił pół roku temu, co, pani władzuchnu? Władza nierychliwa, ali sprawiedliwa…
– Gdzie pana okradziono z dokumentów?
– Ja ta ni wim. Gdziś na Kliparowi. Ta ja nakirany był!
Popielskiemu zdarzyło się kilka razy w salonce, że nieoczekiwanie opuściła go męska moc. Że nagle ta cała gimnastyka, to napinanie mięśni, to spowalnianie poskutkowało szpetną niemocą. Zwykle sięgał wtedy po flaszkę wódki, aby się „nakirać”. Teraz jednak nie miał przy sobie ani kropli alkoholu. A pragnął go bardzo.
Głośny płacz dziecka obudził Ritę Popielską. Otworzyła zaspane oczy. Jerzyk szarpał siatkę w swoim łóżeczku i usiłował z niego wyjść. Charakterystyczna woń i opuszczone, mocno obciążone w kroku śpiochy świadczyły o zdrowych i regularnych czynnościach trawiennych.
Rita ciężko się podniosła i usiadła na ogromnym małżeńskim łożu. Policzyła dni i wyszło jej, iż dzisiaj nie może oczekiwać pomocy Hanny, która ostatnio dzieliła swe obowiązki pomiędzy dwa domy. Nikt mi dzisiaj nie pomoże, pomyślała, nikt nie uspokoi tego ryczącego dziecka.
Oparła łokcie o kolana, a twarz, ciepłą jeszcze od snu, ukryła w dłoniach. Nie chciała wstawać i patrzeć na swoją wykwintną sypialnię, wyłożoną ciemnobrązową tapetą w złote kwiaty, nie chciała widzieć kryształowego wielkiego lustra, w którego górnych rogach strzelały z łuków małe amorki, nie chciała oglądać osobliwego geometrycznego obrazu przedstawiającego jakieś walce i stożki poruszające się po eliptycznych orbitach. Chciała tylko wtulić twarz w małą, obramowaną koronką poduszkę, na której spała od dziecka. I tylko zasnąć, tak, zasnąć! Spać przez długie godziny, a najlepiej przespać cały dzień, aby nie myśleć, nie wspominać minionych chwil, nie działać i nie wykonywać prostych, idiotycznych domowych czynności, z których każda kojarzy się z czymś złym, dokuczliwym, nieznośnym!
Był jednak ktoś, kto bezlitośnie uniemożliwiał Ricie tę ucieczkę w sen, kto ją kilkakrotnie już budził tej nocy, kto nie dał się ubłagać, przekupić i tylko tryskał nieposkromioną, złośliwą energią. Jerzyk stał w łóżeczku, śmierdział i wrzeszczał wniebogłosy.
Rita ujęła dziecko pod pachy i zaniosła do łazienki. Postawiła je w wannie, i odkręciła kurek prysznicu. Zdjęła śpiochy i pieluchę. Wypadła z niej śmierdząca bryła. Wartki nurt wody popchnął ją do odpływu, który zaraz się zatkał. Woda w wannie stała się brudna i zaczęła się podnosić.
Rita wzięła dziecko na rękę, a drugą wolną dłonią, przełykając ślinę dla stłumienia odrazy, udrożniła odpływ. Pośladki dziecka odcisnęły na jej szlafroku brązową plamę. Chciało się jej womitować.
Jerzyk, siedzący wciąż na jej przedramieniu, zainteresował się przedmiotami stojącymi na półce pod lustrem. Uczynił nagły ruch ręką i z półki spadł ciężki flakon perfum. Kiedy rozbijał się o brzeg wanny, a wonna ciecz perfum Le Narcisse Bleu zmieszała się z cuchnącą wodą, Rita poczuła łzy napływające jej do oczu. Nie były to łzy żalu ani rozpaczy.
Wstawiła dziecko do umywalki, zrzuciła z siebie szlafrok i zaczęła nad wanną szorować do czerwoności swe ręce i przedramiona mydłem boraksowym i ryżową szczotką. Ledwo się pohamowała, aby tą samą twardą szczeciną nie przeorać delikatnego ciałka syna.
Kiedy w końcu umyła dziecko i wyszła z łazienki, była drżąca i spocona. Usiadła ciężko w kuchni i wpatrywała się nieruchomym i bezmyślnym wzrokiem w stół. Zmusiła się w końcu, aby wstać, włożyć czysty szlafrok i ugotować dziecku kaszkę na mleku. Posadziła Jerzyka na krzesełku z barierką uniemożliwiającą wypadnięcie, dolała do talerza z kaszą syropu malinowego i zaczęła karmić małego. Ten nie połknął jednak kaszki, lecz zatrzymał ją jedynie w ustach, a po chwili wypluł na śliniak. Z następną łyżką zupy uczynił to samo. Pochyliła się nad nim i delikatnie chwyciła dłonią oba policzki, czyniąc z jego ust charakterystyczny ryjek. Wlała weń kolejną łyżkę, lecz mały gwałtownie wypluł gęsty płyn.