Rita, kiedy już otarła oczy z kaszy, spojrzała na swój, przed chwilą zmieniony, szlafrok. Pokryty był ciepłymi, różowymi zaciekami. Zmusiła się, aby delikatnie wyjąć Jerzyka z krzesełka.
Mały, kołysząc całym ciałkiem, wybiegł z kuchni. Na progu potknął się i runął na granitową podłogę w przedpokoju.
Nie ruszała się z miejsca, patrzyła na swój brudny szlafrok i obiema rękami zatykała uszy, aby nie słyszeć tego wrzasku. Czasami miała chęć zadusić własne dziecko.
Dwa kwadranse później Jerzyk, już uspokojony i czysto ubrany, zajął się butelką z mlekiem. Rita, dyskretnie umalowana i odziana w sukienkę, pończochy i domowe pantofle z czerwoną skórzaną kokardką, weszła do kuchni. Wiedziała, czym poprawić sobie humor. Najpierw gustownie się ubrać, myślała, jakby można było wyjść bezkarnie z domu, jakby nie obowiązywał ojcowski zakaz opuszczania mieszkania! A potem coś dobrego zjeść!
Uchyliła drzwi szafki wmurowanej w podokienną wnękę. Wyjęła z niej paterę przykrytą przezroczystą szklaną kopułką. Pod nią był duży kawał tortu Sachera, który wczoraj jej przyniosła ciotka Leokadia. Ugryzła kawałek bez łyżeczki. Smakowało wybornie. Nie godziło się jednak jeść w kuchni jak służąca!
Rita usiadła w salonie i włączyła radio nastawione na lwowską stację. Z głośnika popłynęła wesoła muzyka w wykonaniu jakiegoś jazz-bandu. Zapaliła świeczkę pod bulierą z kawą, którą zaparzyła dobrą godzinę temu. Po chwili nalała do filiżanki pachnącego płynu. Jerzyk siedział okrakiem na dużym samochodzie i – napędzając go siłą swoich nóg – jeździł wokół stołu. Kiedy ją mijał, pogłaskała dziecko po buzi, ale nie pocałowała. Wciąż żywiła do niego urazę.
Oddzieliła srebrną łyżeczką dużą bryłkę tortu, kiedy zadzwonił telefon. Poszła do przedpokoju, aby odebrać. W aparacie usłyszała głos ciotki Leokadii.
– Powiedz, kochanie – powiedziała ciotka po powitaniach – co mam ci kupić. Hanna właśnie wychodzi za moimi sprawunkami, no to zrobi i twoje. Co chcesz zjeść na obiad? Powiedz, to Hanna wszystko przygotuje i zatransportuje do ciebie w południe.
– Nie wiem – odparła, chcąc kończyć tę rozmowę i wrócić do kawy. – Wszystko jedno. Aha, papierosy. To najważniejsze.
Rozłączyła się i weszła do salonu. Jerzyk miał brązowe palce i brązowe policzki. Na jasnobeżowym dywanie w plamie rozlanej kawy, obok przewróconej filiżanki leżał Sacherowski torcik, który dziecko lizało jak zwierzę.
Rita usiadła i zapaliła papierosa. Cała dygotała, w jej głowie kłębiły się przyśpieszone obrazy, w jej ustach – gorzki dym, a w głowie – nienawiść. Do własnego dziecka. I do własnego ojca, którego wyrokiem została skazana na domowy areszt.
Popielski obudził się krótko przed południem i ledwo zdążył na odprawę u Zubika. Przeklinał w myślach tanią wódkę, którą kupił nad ranem w melinie koło dworca. Wciąż czuł jej smak, a właściwie absmak. Mógł sobie darować to chwilowe znieczulenie, to pozorne zaleczenie frustracji, jaką odczuł, kiedy już się okazało, że Marceli Wilk nie jest Herodem! Mogłem odreagować dzisiaj po pracy, myślał, w „arcyknajpie” Atlas wypić butelkę starki podolskiej pod roladę na zimno i pod porcję śledzi pod pierzynką! Ale nie! Ja musiałem koniecznie napić się jakiejś podłej karbidówki o piątej rano! Dobrze, że skończyło się na kacu, a nie na zatruciu!
Siedział pochmurny, manipulował przy swoich źle zapiętych spinkach do mankietów, pocierał palcem nieogolony podbródek i myślał o gotowanych serdelkach z chrzanem, które tęsknie wołały do niego z kuchni, kiedy wściekle głodny wybiegał na to zebranie.
Jak się spodziewał, pierwszy dzień śledztwa niczego ciekawego nie przyniósł. Grabski i Kacnelson wycierali kąty wszelkich możliwych kantorów i rozmawiali z ogromną liczbą fabrykantów i właścicieli różnych firm. Skutek tych przesłuchań był nader mizerny, choć dwóch szefów rozpoznało dzisiaj na zdjęciach swoich podwładnych. Tych natychmiast przywieziono na Łąckiego. Tam, klnąc i złorzecząc, czekali na identyfikację. Choć funkcjonariusze nie widzieli żadnego uderzającego podobieństwa pomiędzy zatrzymanymi a mężczyzną z portretu pamięciowego, a ponadto jeden z nich miał brodę, to jednak, zgodnie z rozkazem musieli Popielskiemu pozostawić ostateczną identyfikację. Ten przed zebraniem u Zubika tylko rzucił okiem na zatrzymanych i natychmiast pokręcił przecząco głową. „Musieliście podpaść czymś szefowi” – mruczeli policjanci, wypuszczając ich na wolność.
Cygan i Żechałko natomiast jak od muru odbili się od różnych lekarzy i od instytucyj medycznych. Wszędzie odsyłano ich z kwitkiem, zasłaniając się tajemnicą lekarską. Nasłuchali się przy tym ostrych słów na niehonorowe postępowanie policji. Nie pomogło, gdy, chcąc przełamać szlachetny opór lekarzy, opisywali potworne cierpienia, jakich doznało dziecko. Nawet rozliczne znajomości i autorytet Pidhirnego, który był bardzo uczynny w szukaniu różnych dojść do sług Eskulapa, nie na wiele się przydały. Na współpracę z policją zgodzili się tylko dwaj medycy pochodzenia żydowskiego. Niestety ich pacjenci epileptycy należeli wyłącznie do tejże nacji, zaś opis Popielskiego zdecydowanie ją wykluczał.
Nic zatem dziwnego, że przed południem Cygan i Żechałko – po klęsce na „froncie medycznym” – szybko dołączyli do kolegów i cała czwórka, rozdzieliwszy się sprawiedliwie, zagłębiła się w świat zakurzonych segregatorów, szaf z terkoczącymi żaluzjami, antresol, których okna z mlecznego szkła wychodziły na hale produkcyjne lub na brudne podwórka – w całe to imperium biuralistów ubranych w zarękawki, daszki na gumce i grube binokle. Wyniki eksploracyj tej czwórki śledczej były równie kiepskie jak skutek przesłuchiwania przez Popielskiego sprzedawców meloników. Najgorsze jednak wieści miał dla nich Zubik.
– Wiecie, panowie, ile mieliśmy zgłoszeń od obywateli, którzy rozpoznali na plakatach twarz podejrzanego? – Naczelnik zrezygnowanym ruchem wsunął brodę i pucołowate policzki w obie dłonie. – Trzydzieści dwa! Cztery telefony i dwadzieścia osiem zgłoszeń osobistych, w tym jeden człowiek, oczywisty wariat na przepustce z Kulparkowa, przyznał się do winy.
– Teściowa rozpoznała na plakacie znienawidzonego zięcia? – mruknął Popielski.
– Nie czas na żarty, komisarzu. – Zubik nastroszył resztki misternie zaczesanych włosów. – Oczywiście, że mogą być fałszywe. Wobec braku ludzi zatelefonowałem do nadinspektora Domańskiego i poprosiłem go o dodatkowe kadry dla sprawdzenia tych wszystkich zgłoszeń. Wiecie, panowie, co mi odpowiedział? Że może oddelegować trzech ludzi. Trzech! Pozostali są na ćwiczeniach wojskowych!
– Trudno. – Grabski zasępił się. – Idzie wojna…
– Idzie wojna! – wrzasnął Zubik. – A ja tu muszę podejmować decyzje! I podjąłem! Na razie nie sprawdzamy ludzi ze zgłoszeń od ludności. Zapisujemy nazwiska, ale nie sprawdzamy! Sprawdzimy ich…
– Po wojnie – wtrącił Popielski.
– Panie komisarzu – zasyczał Zubik. – Pan dzisiaj wykazuje się tylko dowcipkowaniem!
Zapadła cisza. Popielski zapalił papierosa, lecz natychmiast go zgasił. Po przepiciu nie smakował mu tytoń.
– Przepraszam – powiedział. – To taki humor wisielczy. Ale wie pan, naczelniku, że na coś chyba natrafiłem. Pamiętają panowie, że ten pijany stróż zeznał, iż Herod…
– Proszę zapomnieć tego imienia! – krzyknął Zubik. – Chyba że będzie pan ministrantem i czytał ewangelię w kościele!
– To musiałbym być księdzem – ciągnął Popielski tym samym tonem. – Otóż podejrzany kazał stróżowi pilnować kilofa, mówiąc, że kosztuje on złotówkę czy coś koło tego.
– Dokładnie złotówkę – mruknął Żechałko, spojrzawszy do protokołu.
– Założyłem – Popielski kiwnął głową, jakby chwaląc akrybię protokolanta – że kilof został wypożyczony. I miałem szczęście. W wypożyczalni narzędzi Sokalskiego, nota bene w pierwszej, w jakiej byłem, pracownik rozpoznał na portrecie niejakiego Marcelego Wilka, zamieszkałego przy Kubasiewicza. Natychmiast tam pojechałem i spotkałem rzeczonego Wilka. To nie jest ten człowiek, który umęczył Kazia Markowskiego. Pół roku temu ukradziono mu dowód osobisty i ktoś tym dowodem się posłużył przy wypożyczeniu kilofa. Moim zdaniem, trzeba odwiesić dochodzenie sprzed pół roku i złapać tego, co ukradł Wilkowi dowód.