– To nic nie da – powiedział wolno Zubik. – Kieszonkowcy mają pod ręką całą masę dowodów osobistych i innych kradzionych dokumentów. Wystarczy pójść do Bombacha i dyskretnie zasugerować barmanowi, że potrzebuje się lewych papierów. Zaraz pojawi się jakiś sprzedawca dowodów, świadectw maturalnych, praw jazdy i tak dalej.
– Nie zgodziłbym się z panem naczelnikiem. – Popielski był coraz bardziej rozdrażniony. – Nasi kieszonkowcy mają swoisty kodeks honorowy. Okradają ludzi z pieniędzy, z zegarków, lecz nie z dokumentów. Te zawsze odsyłają pod właściwy adres. Dlatego należy odwiesić dochodzenie w sprawie okradzenia Marcelego Wilka, choćby miały na nas spaść za to gromy z jakiegoś komisariatu, gdzie je zawieszono!
– A pan ma coś dla nas, doktorze Pidhirny? – Zubik znany był z tego, że w niewygodnych dla siebie sytuacjach nagle zmieniał temat rozmowy.
– Sprawca oddał kilof do wypożyczalni? – zapytał medyk, nie patrząc na Popielskiego.
– Tak – odpowiedział komisarz.
– Myślałem trochę nad jego psychiką – powiedział powoli medyk, który siedział demonstracyjnie daleko od Popielskiego. – Zaintrygował mnie ten jego nowiutki melonik. Świadczyłby on o tym, że człowiek ten bardzo dba o pozory. Jest biedny, żyje w nędzy, lecz wydarł sobie parę groszy, aby kupić ten melonik. Jest on jakby jego chorągwią. On nią macha, jakby chciał powiedzieć „mam swoją godność”. Co to znaczy? To znaczy, że ten człowiek jest megalomanem. Z drugiej strony może on ten melonik traktować jako symbol przynależności do pewnej kasty. To świadczyłoby o tym, że został być może kiedyś zdeklasowany, wypchnięty poza tę kastę. Poza tym oddał kilof, mimo że mógł go bezkarnie zachować. To może oznaczać: „jestem ponad przeciętnymi pospolitymi złodziejami”, „jestem od nich kimś lepszym”.
Doktor umilkł i posyłał Popielskiemu wrogie spojrzenia. Komisarz wiedział, że medyk chciałby coś jeszcze dodać, ale nie może ze względu na tajemnicę gwałtu na pani Markowskiej. Pidhirny mówił swoim wzrokiem: „Widzisz, Popielski, nie chcesz ze mną współpracować, a ja coś wiem, co będzie bezużyteczne, jeśli nie sprzężemy swych sił”.
– Proszę o wnioski, doktorze. – Zubik sprawiał wrażenie zdezorientowanego tym wywodem.
– Moim zdaniem – odparł Pidhirny – poszukiwany przez nas człowiek jest zdeklasowanym, zubożałym szlachcicem lub bezrobotnym urzędnikiem, który dotkliwie przeżył wylądowanie na bruku. Tacy ludzie często zwalają na innych winę za swe niepowodzenia życiowe. Ofiarami nienawiści są nierzadko Żydzi. Podejrzanego szukałbym wśród antysemitów. Zacząłbym od organizacyj narodowych polskich.
– Doktorze, jest pan niepoprawny. – Zubik nie był zachwycony tym ostatnim przypuszczeniem. – Znów chce pan przemycić swoje przekonanie, że człowiek z portretu zamordował Henia Pytkę. Tymczasem już powiedziałem, że morderca Henia…
– Wiem, co pan powiedział – przerwał mu Pidhirny. – Ale pan nie jest magikiem, a pańskie słowa to tylko hipoteza…
Popielski, mimo nikotynowego wstrętu, postukał egipskim o papierośnicę i zapalił. Zamyślił się, a dyskusja pomiędzy doktorem a naczelnikiem docierała do niego jakby z oddali, jakby wytłumiona grubym filtrem dymu. „Wśród antysemitów, szukałbym wśród antysemitów”, dźwięczało w głowie komisarza. Patrzył na coraz bardziej rozzłoszczonego doktora, ale nie słyszał jego głosu. Słyszał za to swoją własną tyradę sprzed paru tygodni, kiedy z Pidhirnym spotkali się późną nocą w prosektorium i pochylali nad zmasakrowanym ciałkiem Henia Pytki.
„Żydzi zamykają się w swych domostwach – mówił wtedy Popielski. – W komisariacie na Kurkowej zamknięto bezrobotnego z bańką nafty. Złapano go przy synagodze Złota Róża”. Człowiek zdeklasowany, bezrobotny antysemita z bańką nafty.
Chce podpalić synagogę.
„To ja zrobiłem – mówił Herod na fabrycznym podwórzu. – To ja nakłuwałem dziecko. To ja łamałem mu ręce i giczały. To ja wcisnąłem mu łeb pod kolano. I nic mi to nie dało. Nikt mnie wtedy nie zabił”.
Chciał zginąć, myślał gorączkowo Popielski, chciał zostać zabity przez Żydów. Dziwny antysemita, który chce być zabity przez Żydów. Może chce być drugim Chrystusem? Wszystko jedno, za kogo się uważa. Ważne jest to, że chciał Żydów sprowokować. Najpierw rzucić na nich podejrzenie o mord rytualny, potem podpalić synagogę. Tylko po co? Jeśli chciał zginąć, to wystarczyłoby, żeby przyznał się Żydom do wszystkiego, a zostałby rozszarpany przez starozakonnych. Taki być może był jego plan. Pod synagogą zatrzymano człowieka z bańką nafty. Zaprowadzono go na komisariat na Kurkową. Tam pewnie się wyłgał i go wypuścili. Ale musieli coś zapisać. Jakieś nazwisko, adres.
Popielski zgasił papierosa, włożył kapelusz i wyszedł z gabinetu. Wzrok wszystkich mężczyzn spoczął na Zubiku. Oczekiwano wybuchu.
– No co się panowie tak patrzycie. – Naczelnik spokojnie przyklepywał do czaszki resztki włosów. – Nie od dziś znamy Popielskiego. Indywidualista, ale skuteczny. Wpadł na jakiś pomysł i poszedł po prostu tym śladem. Zobaczymy, dokąd dojdzie.
– Oby tylko nie na skraj przepaści – powiedział cicho Pidhirny.
Chevrolet Popielskiego zatrzymał się na ulicy Kurkowej. Komisarz lubił tę ulicę wiodącą stromo pod górę. Tego samego nie mógł jednak powiedzieć o kierowniku IV Komisariatu Dyżurnego. Kiedy wchodził do bramy, opatrzonej numerem 23, przypomniał sobie swoje daremne wysiłki, aby przekonać do pewnych nieregulaminowych działań owego drewnianego służbistę i beznadziejnego pedanta, aspiranta Stanisława Olejowskiego. Chodziło wtedy o pewnego złodzieja, którego Popielski chciał przesłuchać, lecz formalnie nie miał do tego prawa. Kierownik, rozzłoszczony prośbami i groźbami komisarza, wyrzucił go po prostu za drzwi, żądając odpowiednich dokumentów, w tym protokołu przekazania zatrzymanego. Popielski dokumenty te dostarczył nazajutrz, ale złodziej ów został zwolniony za kaucją. Kiedy komisarz popędził pod adres zwolnionego złodzieja, okazało się, że nikt taki już tam od dawna nie mieszka. Wtedy na komisariacie IV rozpętało się piekło. Popielski ryczał jak wół na kierownika, a ten walił pięścią w biurko i pokazywał dokument kaucyjny, podpisany przez sędziego śledczego. Pewnie rzuciliby się sobie do gardeł, gdyby Popielskiego nie wezwał wtedy goniec od samego komendanta wojewódzkiego.
Teraz, wchodząc na schody komisariatu przy ulicy Kurkowej, miał nadzieję, że nie spotka Olejowskiego, do którego do dziś czuł najwyższą awersję.
W poczekalni za długą barierą siedział posterunkowy w czapce, której rzemień, zakończony sprzączką i opasujący brodę, nadawał funkcjonariuszowi państwowemu surowego i uroczystego wyglądu. Notował on zeznania niskiego, rudego Żyda oraz ukraińskiego chłopa, którzy najwidoczniej weszli ze sobą w jakiś spór na jarmarku, ponieważ kłócili się o kaczkę i obrzucali się mało przychylnymi określeniami „biber” i „der cham”. Gdyby nie byli rozdzieleni potężnym brzuchem innego posterunkowego, ich spór skończyłby się bijatyką, w której Żyd miałby w porównaniu z potężnym Ukraińcem marne szanse.
Było upalnie. Pod lampą roiły się muchy i nie miały najmniejszego zamiaru nawet zbliżyć się do wiszącego na niej lepu. Posterunkowy co chwila kraciastą chustką ocierał pot lejący się wąskim strumykiem spod czapki, uspokajał kłócących się obywateli, maczał stalówkę w atramencie i mozolnie pisał raport z całego zajścia.
Popielski podszedł do barierki i zastukał w nią głośno. Wszyscy umilkli.
– Dzień dobry, panie komisarzu. – Dyżurny zerwał się i zasalutował. – Czym mogę służyć?
– Dobry to będzie za chwilę, drogi panie posterunkowy Stych – spojrzał groźnie na zatrzymanych – kiedy ci tutaj przestaną się wydzierać, a pan pozwoli mi przejrzeć dokumentację ostatnich zatrzymań.
Żyd i Rusin umilkli i wpatrywali się z przestrachem w Popielskiego. Posterunkowy uczynił zapraszający ruch ręką. Był najwyraźniej zadowolony, że taki sławny komisarz pamięta jego nazwisko.