Выбрать главу

– Proszę, niech pan zachodzi, panie komisarzu – powiedział. – Tutaj w szafie, zielona teczka na najwyższej półce. Proszę korzystać.

Popielski otworzył szafę i wziął do ręki teczkę, której kolor on sam określiłby jako brudnoszary. W dyżurce zapadła cisza. Wszyscy z wielkim zainteresowaniem obserwowali komisarza. Ten przeglądał powoli kartkę za kartką, raport za raportem.

Ta cisza najszybciej znudziła się rusińskiemu rolnikowi. Wykorzystał to, iż nikt na niego nie zwraca uwagi, i pogroził Żydowi, uderzając się lekko potężną pięścią w podbródek.

– Her policaj! – wrzasnął starozakonny. – Der cham macht a kłótnie! Der cham hat kaczkie giesztiłen!

– Czoho ty, Żydu, mene chamom nazywajesz?! – Rusin nacisnął na głowę futrzaną czapę i ruszył groźnie na swojego przeciwnika.

– W polskim urzędzie mówić po polsku! – krzyknął posterunkowy i spojrzał na Popielskiego, oczekując aprobaty dla swojego wystąpienia; nie uzyskawszy jej, krzyknął jeszcze głośniej. – A najlepiej to zamknąć mi tu pysk, do jasnej cholery!

Popielski nie słyszał tej uprzejmej wymiany zdań, nie słyszał też ostrej reakcji funkcjonariusza. Zagłębiony był w lekturze.

Zatrzymany twierdził, że naftę ma dla swoich potrzeb, a nabył ją na Bazarze Stryjskim. Rozlewanie nafty pod bóżnicą wyjaśniał swym alkoholowym upojeniem, nie zamiarował bynajmniej żadnego podpalenia. Wobec braku podstaw zatrzymano do wytrzeźwienia, a nazajutrz wypuszczono na wolność.

Wzrok Popielskiego spoczywał na nagłówku raportu. Zatrzymany z bańką nafty człowiek nazywał się Marceli Wilk.

***

Lwowianie byli tradycjonalistami i wykazywali się zawsze całkowitą obojętnością na wszelkie nazewnicze innowacje wprowadzane przez władze miejskie. Park Kościuszki określali uparcie starym mianem „Ogrodu Jezuickiego”, a Więzienie Karno-Śledcze wciąż nazywali „Brygidkami”, choć podłużny i ponury dawny budynek klasztorny przy ulicy Kazimierzowskiej cesarz Józef odebrał siostrom brygidkom ponad półtora wieku wcześniej i od razu przeznaczył do celów penitencjarnych.

Popielski zawsze, kiedy przebywał u Brygidek, zastanawiał się nad tym konserwatyzmem nazewniczym i stworzył nawet dwie hipotezy na temat kolokwialnej nazwy więzienia. Po pierwsze, ludność mogła tak nazywać ten gmach wiedziona solidarnością z siostrzyczkami, którym wspomniany cesarz brutalnie odebrał ich własność, po drugie – nazwa „u Brygidek” była swoistym „obłaskawieniem” groźnego gmachu. Było to zjawisko podobne do starogreckiego zwyczaju każącego krwawe boginie zemsty, Erynie, nazywać „Eumenidami”, czyli „Łaskawymi”.

Popielski porzucił problematykę nazewniczą i wrócił myślami do nowego tropu. Wiedział, że zbliża się do kluczowego i najtrudniejszego momentu i że nie ruszy dalej ani na krok, jeśli nie stanie na pewnym gruncie i nie ustali, kto wykorzystuje dowód osobisty Marcelego Wilka. Można to było zrobić na kilka sposobów. Albo ubłagać Zubika, by odwiesił dochodzenie w sprawie kradzieży dowodu, albo poprosić Moszego Kiczałesa, by nakazał swym ludziom zdobycie takiej informacji. Pierwsza metoda była z góry skazana na przegraną i to wcale nie z powodu niezrozumiałych oporów Zubika, lecz dlatego że pijanego Wilka okradziono gdzieś na Kleparowie i nie sposób było po pół roku odtworzyć okoliczności tego występku. Druga metoda była dobra, ale stałaby się, niestety, „ostatnią prośbą do złotej rybki”.

A Popielski wciąż wierzył, że ostatnia prośba do Kiczałesa będzie zupełnie inna, że stanie się ona uwieńczeniem całego dochodzenia w myśl zasady obitus coronat opus, a właściwie mors coronat opus, śmierć wieńczy dzieło. Na szczęście miał jeszcze jedno inne wyjście. Dlatego siedział teraz u Brygidek i na kogoś czekał w kancelarii dobrze mu znanego naczelnika Arnolda Piaseckiego.

Edward Hawaluk zwany Edzikiem wszedł do pomieszczenia w asyście strażnika. Naczelnik Piasecki zgasił papierosa i wstał.

– Zostawiam go panu, komisarzu – powiedział, zabierając się do wyjścia.

– Dziękuję, panie naczelniku – odparł Popielski. – To nie potrwa dłużej niż kwadrans.

Kiedy zostali tylko we dwóch, Popielski wskazał więźniowi krzesło.

– Siadaj, Edzik. – Położył przed swoim rozmówcą kartonowe pudełko z egipskimi. – Zapalisz?

– Nie. – Hawaluk pchnął pudełko w stronę Popielskiego tak mocno, że spadło ze stolika.

– Trudno. – Komisarz uśmiechnął się, podniósłszy papierosy i położywszy je ponownie na blacie. – Będziesz zdrowszy. A może się napijesz? To zdrowiu nie szkodzi. Nie brudzi ani munduru, ani honoru. Podobnie jak rozmowa ze mną.

Postawił przed więźniem ceramiczną piersiówkę z wódką Karpatówką. Ten nawet na nią nie spojrzał.

– Lubię cię, Edzik. – Popielski zdjął kapelusz i podrapał się po zabliźnionej ranie na głowie. – Mam do ciebie słabość, Edzik. I to nie dlatego, że cię tutaj wsadziłem i że obaj obchodzimy imieniny tego samego dnia, 13 października. Nie. To dlatego, że mam córkę, podobnie jak ty. I podobnie jak ty kocham ją nad życie. Ja jednak, w odróżnieniu od ciebie, wiem, co się dzieje z moją córką. A ty nie wiesz. A chcesz może wiedzieć?

Hawaluk sięgnął po papierosa. Popielski wstał i podał mu ogień. Więzień z rozkoszą zaciągnął się dymem, przymykając przy tym oczy.

– Co si takiegu dzieji z moju córku? – zapytał.

– Wszystkiego się dowiesz za chwilę. Ale najpierw ja muszę czegoś się dowiedzieć od ciebie. Jakiś doliniarz na Kleparowie ukradł pół roku temu dokumenty na nazwisko Marceli Wilk. Teraz tymi dokumentami posługuje się Herod. Wiesz, kto to jest Herod?

– Nie.

– Słyszałeś o zabójstwie dziecka na Żółkiewskiej?

– Tak.

– Zabił je Herod. A słyszałeś o połamaniu innemu dziecku nóżek? To dziecko zostało wepchnięte do beczki w fabryce ultramaryny na Słonecznej. Na szczęście przeżyło. Słyszałeś o tym?

– Tak.

– Dużo tu słyszysz.

Zapadło milczenie, które się nawet spodobało Popielskiemu. Edzik nie mówił, kiedy go o nic nie pytano. Dobra cecha.

– Jedno i drugie zrobił zbrodniarz zwany Herodem. Posługuje się on skradzionymi dokumentami na nazwisko Marceli Wilk. Muszę wiedzieć, kto kupił ten skradziony dowód. A może ktoś na te dokumenty złożył zamówienie, co? A ty w tym wszystkim możesz pomóc. Wystarczy, że dasz mi jakiś adres twojego zastępcy na wolności. I wtedy szybko ustalimy, kto ukradł. Tego twojego zastępcę, a potem doliniarza, oczywiście puszczę wolno. Ale najpierw z nim porozmawiam i dowiem się, kto od niego kupił dowód. Możesz mi pomóc, Edzik. Proszę cię o to.

Hawaluk milczał, a jego milczenie nie podobało się tym razem komisarzowi.

– Chcesz wiedzieć, co się dzieje z twoją córką? – zapytał, wypuszczając dym nozdrzami.

– Wiem, co si dzieji. Nic dobregu.

– Zadałem ci złe pytanie, Edzik. Powinienem zapytać nie „co się dzieje”, ale „co się stało”. Pomożesz mi, to wtedy ci powiem, co się stało z twoją córką.

Znów zapadło głuche milczenie. Obaj myśleli o piętnastoletniej Zośce Hawaluk, którą po osadzeniu ojca w więzieniu i po śmierci matki do niedawna wychowywali – za pieniądze Edzika – dobrzy i życzliwi ludzie. Ale oni nie potrafili – a tak naprawdę to nawet im się nie chciało – nieustannie poskramiać ciągot dziewczyny do wejścia w upragniony przez nią świat wyższych sfer, owiany wonią uwodzicielskich perfum i dźwięczący angielskim walcem. Kiedy po raz kolejny uciekła z przybranego domu do kochanka, który wydawał się jej zamożny, zapomnieli o dziewczynie, ograniczając się jedynie do powiadomienia o tym jej ojca.

Ponieważ nie była ona zbyt urodziwa, nie mogła znaleźć hojnego „słodkiego pana” z wyższej klasy i musiała się zadowolić substytutami: dźwiękiem harmonii, smakiem pierogów, przyśpiewkami w zaplutych knajpach i obmacywaniem przez pijanych czeladników. Na swój pierwszy tryper czekała o wiele krócej niż na księcia na białym koniu.

– Podaj mi jakieś nazwisko, jakiś adres, jakiś telefon. – Popielski się zniecierpliwił. – Człowieka, który mi pomoże dotrzeć do smytracza i do Heroda.