Выбрать главу

– Co si stału z moju córuniu?

– Weź sobie papierosy. – Popielski przesunął paczkę egipskich w stronę więźnia. – Wszystkie. Wsyp je sobie do kieszeni. A pustą paczkę mi oddaj. Z numerem telefonu, z nazwiskiem, z jakimś adresem. Z czym tylko chcesz.

– Napiji si. – Więzień schował papierosy do kieszeni, nabazgrał coś na paczce leżącym na stole ołówkiem i schował piersiówkę do kieszeni bluzy. – Co si stału z moju córku?

– A bo ja wiem? – Popielski wstał i otrzepał spodnie z niewidzialnego pyłu. – Raz z górki, raz pod górę – jak u każdego…

– Co z Zosiu, ty psia mordo!? – Hawaluk również wstał i omal się nie rzucił na komisarza.

– Nie wiem. – Popielski oparł pięści na stole i wpatrywał się w starego złodzieja. – Ale wiem, co będzie z tobą, jak pomożesz mi złapać Heroda. Kiedy go złapię dzięki twoim informacjom, to ty następnego dnia już się żegnaj z kumplami spod celi!

Hawaluk patrzył na Popielskiego otwartymi ze zdumienia oczami.

– Przyrzekłem ci kiedyś, że cię złapię i wsadzę do Brygidek – mówił wolno komisarz. – Dotrzymałem słowa. Myślisz, że teraz nie dotrzymam? Pakuj już samarę, Edzik!

Sięgnął po telefon. Powiedziawszy coś do słuchawki, włożył kapelusz, a paczkę po papierosach schował do kieszeni. W czasie tych czynności przyglądał się bez słowa Hawalukowi. Jeśli mi pomożesz, złodzieju, mówił do niego w duchu, to moja ostatnia prośba do złotej rybki nie będzie brzmiała „Zabij Heroda”, lecz „Wyciągnij z kicia Edzika”.

A Heroda i tak zabiję, choćby bez Moszego Kiczałesa, pomyślał, podając rękę naczelnikowi Piaseckiemu, który właśnie wszedł do swej kancelarii.

***

Nad miastem zapadł duszny burzowy wieczór. Popielski siedział w swoim policyjnym gabinecie i przeglądał Pieśni Horacego. Nie czytał ich, lecz bacznie je obserwował w poszukiwaniu sytuacji, w której przymiotnik i rzeczownik należałyby do innych wersów. Taki zabieg niektórzy filologowie uważali za niezwykle kunsztowny, on sam zaś – nie znosząc Horacjańskiej poezji – traktował go jako wersyfikacyjną nieporadność.

To filologiczne zajęcie było interesującą łamigłówką i skutecznie zabijało nudę ogarniającą go podczas czekania na pilny telefon, którego się dzisiaj spodziewał.

Pod numer zapisany na paczce po egipskich zadzwonił od razu po wyjściu od Brygidek. Ktoś odebrał i Popielski usłyszał stukanie butelek, podniesione głosy i zachrypnięty bas, który ów rwetes uciszał. Popielski wypowiedział tylko dwa słowa, napisane przez Hawaluka obok numeru telefonu: „Mordziasty, robacznica”. „Podaj twój numer, ktoś zadzwoni” – zachrypiał głos w słuchawce. Popielski zrobił, co mu kazano, i usłyszał przeciągły sygnał przerwanego połączenia. Zatelefonował raz jeszcze na centralę i dowiedział się, że wybierany przez niego numer należy do służbówki majstra w rozlewni octu na ulicy Łokietka. Zapisał nazwisko owego majstra – tak na wszelki wypadek, bo przecież nie zamierzał go przesłuchiwać. Bo i po co? Zależało mu jedynie na dotarciu do złodzieja, który dostarczył dokumenty Herodowi, nie zaś na rozpracowaniu lwowskiej spółdzielni kieszonkowców, której domniemany herszt pracował być może w octowni. Zależało mu tylko na jednej telefonicznej rozmowie.

I teraz właśnie, tropiąc mniej lub bardziej wydumane Horacjańskie potknięcia, Popielski w napięciu czekał, aż telefon zadzwoni.

Stało się to krótko po ósmej wieczór. Komisarz patrzył z radością na podskakującą na widełkach słuchawkę i nie śpieszył się wcale z jej podniesieniem. Odebrał po siódmym sygnale.

– Halo – powiedział powoli. – Popielski przy aparacie.

– Już nie wytrzymuję z tym dzieckiem! – Usłyszał głos Rity, w którym drżały nuty histerii. – Już nie wytrzymam! Rozumie tatuś?!

Komisarz wiedział, że powinien jak najszybciej zakończyć tę rozmowę, bo tajemniczy „Mordziasty” mógł właśnie teraz telefonować, a sygnał zajętego połączenia mógł go zniechęcić.

– Córeczko – powiedział najłagodniej, jak mógł. – Dzisiaj cię odwiedzę. Wtedy porozmawiamy. Powiesz, co cię trapi. A teraz przepraszam. Czekam na pilne połączenie.

Odłożył słuchawkę i zamknął z hałasem Pieśni Horacego. Telefon znów zadzwonił. Tym razem odebrał po trzecim sygnale.

– Nie będę dłużej siedziała z tym dzieckiem w domu, rozumie tato? – Rita syczała do słuchawki. – Jurusia rozsadza energia, musi ją wyładować. Jutro idę z nim na dzieciniec albo do parku, czy to się tatusiowi podoba, czy nie!

– Przeprowadź się na kilka dni na Kraszewskiego – powiedział spokojnie – Hanna i Leokadia ci pomogą przy dziecku…

– Żartuje tatuś? – Syk nabrał intonacji pytajnej. – Miałabym tak się spieszyć do wspólnego zamieszkiwania wraz z ciotką? Wystarczy, że mieszkałam z nią osiemnaście lat! To całkiem mi wystarczy!

Tym razem to Rita pierwsza zakończyła połączenie. Popielski pomyślał o braku logiki w wywodzie swej córki, która wzbrania się mieszkać z Leokadią na Kraszewskiego, podczas gdy niedługo i tak będą mieszkały razem na Ponińskiego. Ponadto to wzbranianie się było niezrozumiałe, ponieważ ostatnio Leokadia okazywała Ricie wiele serca. Uznał, że zdolność poprawnego rozumowania jego córki jest dzisiaj mocno nadwerężona. Wyjął papierosa z papierośnicy i postukał nim o biurko. Potem przypalił go, założył dłonie na kark i wyciągnął się na krześle. Telefon od córki mimo wszystko bardzo go zaniepokoił. Rita, która była nieposłuszna od dziecka, po urodzeniu Jerzyka wcale nie stała się bardziej powolna ojcowskim zakazom i nakazom. Była niecierpliwa i samowolna, a jego ostrzeżenia i polecenia uważała za nadwrażliwość zgryźliwego policjanta, upartego psa gończego, który wszędzie węszy zło i spisek. Owszem, Popielski był podejrzliwym tropicielem, ale był też uległym ojcem. Wiedział, że po trzecim telefonie, którego spodziewał się za chwilę, pozwoli Ricie opuścić dom i pójść z Jerzykiem na dzieciniec. W końcu miał ją na oku tajemniczy opiekun, wysłannik Moszego Kiczałesa.

Kiedy telefon zadzwonił po raz trzeci tego wieczoru, Popielski podniósł słuchawkę po pierwszym sygnale.

– Pozwalam ci na opuszczenie domu – powiedział. – Możesz wyjść jutro.

– Ta piękni dzinkuji za pozwolenie na szpacirgang – usłyszał cichy głos, który zaraz zamilkł.

Popielski również milczał. Teraz musiał powiedzieć coś, co by go na pewno zidentyfikowało w uszach rozmówcy. Sięgnął do kieszeni po pudełko po papierosach.

– Robacznica – odczytał powoli.

– Za pół gudziny – usłyszał. – Masz być w Piwiarni Kałuskij. Wiesz, gdzie to jest?

– Na Łyczakowskiej.

– Siedź tam i czekaj cierpliwi. Bez szapoklaka na głowi.

Połączenie zostało przerwane. Popielski wstał i spojrzał na zegarek. W ciągu pół godziny, szybkim krokiem, powinien zdążyć na piechotę. Zapiął kołnierzyk koszuli, poprawił bursztynową spinkę w krawacie, a potem miękką szmatką starł kurz z trzewików. Klepnął się w brzuch, z niepokojem stwierdzając jego lekki przyrost, włożył kapelusz, przez ramię przerzucił trencz i wyszedł z pokoju, Na schodach rozpoznał dzwonek swojego telefonu. Zaklął pod nosem, uderzył dłonią o poręcz i zbiegł na dół. Miał dość histeryj córki.

***

Piwiarnia Kałuska pomimo swojej lokalizacji uchodziła za porządny lokal, w którym serwowano smaczne, domowe obiady. W południe zachodziła tu głównie młodzież rękodzielnicza, co drobniejsi urzędnicy z pobliskiego Urzędu Wojewódzkiego, wciąż zwanego „namiestnikostwem”, a nawet studenci Wydziału Lekarskiego. Wnętrze było skromnie urządzone, choć pewnego szyku zadawały gięte krzesła, przypominające kawiarnię Wiedeńską lub Cafe de la Paix. Wieczorami zjawiali się tutaj panowie Kubiszowie, stanowiący braterski duet akordeonistów, i swoją muzyką ściągali na parkiet bardziej lub mniej zaawansowanych w sztuce tańca.

Popielski należał zdecydowanie do tych drugich i unikał, jak mógł, lokali, w których trzeba było tańczyć. Doskonale wiedział, że ma drewniane ucho, a większe od niego poczucie rytmu – jak mawiała Leokadia – ma dąb Grottgera w Ogrodzie Jezuickim. Drażniła go muzyka, irytowali wywijający walce tancerze i wręcz rozwścieczały drwiące spojrzenia, którymi obrzucały go w tańcu jego przygodne i nieliczne partnerki. Piwiarnia Kałuska oferowała jednak inne atrakcje takim beznadziejnym tancerzom jak komisarz. Należały do nich wyśmienite piwo Lwowskie i proste, ale smaczne przekąski.