Popielski siedział – tak jak żądał Mordziasty – bez kapelusza przy bocznym stole, a stała przed nim setka czystej, bomba piwa, smażony ser z zatopionymi w nim ziarenkami kminku i krążkami podsmażanej cebuli oraz różowy, pachnący serdelek spływający plamami musztardy. Te specjały zrekompensowały mu natrętną muzykę i idiotyczne stukanie obcasami o deski podłogi, pokryte trocinami.
Wypił pół stopki, nabił serdelek na widelec i rozgryzł z lekkim chrzęstem jego skórkę. Do żołądka spłynął przyjemnie piekący płyn, a zaraz za nim aromatyczny sos serdelka. Komisarz aż pokraśniał z zadowolenia. Odgryzł kawałek sera i odświeżająca woń kminku napełniła mu usta.
Wtedy podszedł do niego niski kelner ze sztywnymi wąsami pociągniętymi czarnym barwidłem.
– Szanowny panie kumisarzu – kelner pochylił się nad nim. – Ktoś mi każy poprosić pana kumisarza za pięć minut, aby wszedł on du piwnicy za barym. Ja bardzo przepraszam pana kumisarza, ali ktoś mi każy i mówi, że pan kumisarz bardzu łaskaw…
Popielski odprawił kelnera gestem dłoni i dziesiątakiem. W ciągu pięciu minut wypił wódkę, zjadł ser i serdelek, wychylił pół bomby piwa, otarł usta i udał się do baru.
– Gdzie wejście do piwnicy? – zapytał barmana, czując, że wódka mocno go rozgrzała.
– A tutaj, tutaj. – Barman wskazał solidną klapę w podłodze, zamykaną na rygiel.
Popielski podniósł tę klapę i spojrzał w dół. Niczego nie mógł dostrzec w ciemności. Barman stał i patrzył na niego wyczekująco. Otwarta klapa przeszkadzała mu w pracy.
– Zamknij pan za mną! – rzucił mu Popielski i zszedł po stromych schodach. Za sobą usłyszał zgrzyt rygla.
– Niech si pan ni boi – usłyszał w ciemności. – Jak skończymy, to zapukać i panu otworzu. Ja innu dziuru wyjdy. A teraz będziemy pu zaćmi bałakać.
W chłodzie piwnicy panowała miękka, aksamitna ciemność. Pachniało kiszoną kapustą i piwem. Popielski zatoczył krąg rękami. Natrafił na beczkę. Oparł się łokciem na jej okutym brzegu.
– Pół roku temu ktoś na Kleparowie zasmytrał pijakowi dokumenty na nazwisko Marceli Wilk – powiedział komisarz. – Powtarzam. Marceli Wilk. Muszę dotrzeć do tego kieszonkowca. Nie po to, aby go złapać i wsadzić. Nie. Nic mu nie zrobię, on mnie nie interesuje…
– Ta pana pulicaja interesuji ten, kto kupił, ni? – Głos dochodził z bliskiej odległości.
– Tak. Ten, kto kupił, jest mordercą dziecka. Jest zbrodniarzem…
– On moży to i moju teściowu zakatrupić. – Rozmówca komisarza roześmiał się drwiąco. – Dla mni ważny jest tylku to, że pan pulicaj jest od Edzika. Zostaw pan barmanowi telefun. Najpóźnij pojutrzy pan pulicaj będzi wiedział.
W ciemności piwnicy rozległy się odchodzące kroki.
– Panie Mordziasty! – krzyknął Popielski. – A tak z ciekawości, co to znaczy „robacznica”?
– Tak bałaka córka Edzika – usłyszał z oddali. – Na gąsienicę „robacznica” bałakała.
– Tak mówiła, kiedy była mała?
– I mała, i teraz. – Głos już milknął. – Kiedy piji, ciągli kłapi „zalewam robacznicy”.
W oddali walnęły jakieś drzwi i zapadła cisza. Popielski zapalił zapalniczkę i wspiął się po schodach. Uderzył dłonią w wejście do piwnicy. Klapa uchyliła się po dobrej minucie. Policjant wyszedł, wyjął z kieszeni ołówek, poślinił go, uklęknął i napisał na framudze klapy trzy numery swoich telefonów: domowy, służbowy i telefon Rity.
Wskazał barmanowi swoje zapiski i podszedł do zajmowanego wcześniej stolika. A tam już siedziała stara chuda kobieta z ceglastymi policzkami i raczyła się jego niedopitym piwem. Popielski patrzył na nią i zastanawiał się przez chwilę, czy kolor jej lica był spowodowany różem czy też gruźlicą. Kelner podszedł do stolika, bardzo zagniewany, i zamierzył się na kobietę.
– Poszła stąd won, stara rymunda! – krzyknął.
– Daj pan spokój, panie starszy – powiedział poważnie Popielski. – Może ona właśnie robacznicę zalewa?
Dochodziła dziesiąta, kiedy Popielski wszedł do kamienicy Rohatyna. Administrator Leon Hiss, siedzący w swym oszklonym kantorze, obrzucił komisarza krótkim spojrzeniem i pochylił się nad biurkiem. Można by sądzić, że wzbudza w nim całkowitą obojętność. Głęboka purpura, która rozlała się po obliczu administratora, świadczyła jednak o tym, że policjant wzbudzał u Hissa większe emocje niż połyskliwa, opasła mucha, która bzyczała w kantorze.
Komisarz wszedł na drugie piętro i zastukał do drzwi mieszkania, które jeszcze przez tydzień miało służyć jego córce. Rita otworzyła natychmiast, jakby czekała na ojca. Jej twarz pachniała różanym kremem, a gęste czarne włosy rozsypane były po aksamitnym kołnierzu watowanego szlafroka. Najwyraźniej szykowała się do snu.
– Niech tatuś wejdzie. – Cmoknęła go w policzek. – Napije się tatuś herbaty albo kawy?
– Nie rób sobie kłopotu, kochanie. – Ojciec powiesił w przedpokoju płaszcz i kapelusz, po czym wszedł do salonu. – Bez służącej masz i tak dużo do roboty. Ale to już niedługo…
Usiadł wygodnie w fotelu i zapalił papierosa. Nie częstował Rity, mimo iż wiedział, że pali. Jej widok z papierosem byłby dla niego nie do zniesienia. Wydawało mu się, że Rita to rozumie, ponieważ nigdy przy nim nie oddawała się nikotynowemu nałogowi.
– Poczęstuje mnie tatuś? – Jego przypuszczenia tym razem okazały się błędne.
Rita wyciągnęła dłoń w stronę papierośnicy. Pokręcił przecząco głową. Nie poznawał swojej córki. Pochylił się ku niej i pociągnął nosem. Nie wyczuł alkoholu. W salonie panował nieład. Na stole stały dwie filiżanki – jedna z czarnymi zaciekami po kawie, druga – oblepiona zaschniętymi liśćmi herbaty. W tej ostatniej tkwił niedopałek. Rita nigdy nie zalewała wrzątkiem herbaty w filiżance, a ta nigdy nie służyła jej jako popielniczka. Skąd ta niechlujna odmiana? Na podłodze walały się rozłożone numery „Pani Modnej”. Beżowy dywan szpeciła brunatna plama.
Kiedy Rita była dzieckiem, składała swoje ubrania w kostkę i układała je w szafie – jedna sztuka na drugiej w porządku kolorów. Kiedy były tego samego koloru, kryterium stawały się jego odcienie. Teraz, jako młoda kobieta, siedziała w bałaganie, wśród papierów i niedopałków. Popielski nie poznawał córki.
– Co się z tobą dzieje, kochanie? – Ujął ją łagodnie za ręce. – Skąd ten bałagan? Wciąż nie daje ci spokoju to, co niedawno przeżyłaś?
– Używa tatko wciąż wody libańskiej? – Rita uśmiechnęła się, nieoczekiwanie tuląc się do ojca, chyba pierwszy raz od dwóch lat. – Bardzo trwały zapach. Golił się tatuś pewnie w południe, a ona cały czas pachnie.
– Tak, wciąż kupuję wodę cedrową Pod Czarnym Psem. – Objął ją za szczupłe ramiona.
Zapadło milczenie. Siedzieli przytuleni do siebie w ciepłym, rozproszonym poblasku. Lampa stojąca w kącie rozszczepiała światło swymi kolorowymi szkiełkami. Z nowoczesnego radia Ericsson dochodziły cicho jakieś wesołe przekomarzania. Popielski o nic nie pytał Rity. Wiedział, że albo sama podzieli się z nim kłopotami, albo nie zrobi tego wcale. Jej uwaga o wodzie kolońskiej mogła być dowodem szczerej miłości, a mogła być zasłoną dymną, skrywającą jakieś zakłopotanie. Rita zawsze była skryta, dumna i nieustępliwa. Poczuł, że drży. Płakała. Nie patrzył na nią. Nie chciał, aby pod wpływem jakiegoś nieporadnego gestu pocieszenia prysł ten chwilowy smutek, który może się zamienić w skłonność do zwierzeń. Pamiętał swoje wściekłe dyskusje z nastoletnią córką, po których czuła się ona upokorzona swoją słabością i po krótkim płaczu stawała się jeszcze bardziej uparta i zacięta. Ale teraz nie była już zajadłą w swym gniewie pannicą. Była młodą kobietą i matką, którą trapiły jakieś niepokoje. Popielski czekał.