W sypialni rozległ się wrzask dziecka. Na początku był podobny do zdartego, zardzewiałego okrzyku pawia, ale później stał się wysokim, monotonnym piskiem.
– Nie wytrzymam z tym bachorem! – krzyknęła Rita tak głośno jak jej synek i wcisnęła długie, wypielęgnowane paznokcie w gęste włosy. – Ja kiedyś z nim nie wytrzymam! Przed godziną położyłam go spać! I tak co wieczór, co wieczór!
– Uspokój się. – Popielski wstał i dotknął głowy córki. – Daj mi pogadać z moim wnukiem. Gdzie on jest?! – krzyknął, zmieniając głos. – Gdzie jest ten rozbójnik jeden!? O, ja mu zaraz dam!
W sypialni zapadła cisza. Po minucie rozległ się radosny bulgot dziecka. Popielski wtargnął gwałtownie do pomieszczenia, zrobił groźną minę, a jego krzaczaste brwi nastroszyły się srogo. Jerzyk aż przysiadał z radości, odchylając do tyłu główkę ozdobioną kilkoma pasmami wilgotnych włosów. Dziadek, zrzuciwszy marynarkę i kamizelkę, porwał wnuka na ręce i przewrócił się na plecy, padając jak długi na łoże Rity. Jerzyk otworzył usta i pokazał w uśmiechu swoje dwa ostre zęby.
Wtedy do pokoju weszła jego matka.
– Telefon do tatusia – powiedziała cicho i usiadła na łóżku obok ojca i syna.
Popielski wstał, wziął Jerzyka na ręce i tańczył z nim, śpiewając Tango łyczakowskie i kierując się do przedpokoju. Nie wyglądał teraz na kiepskiego tancerza. Powalcował do telefonu i podniósł odłożoną przez Ritę słuchawkę. To pewnie Leokadia, pomyślał, zapyta, kiedy będę na kolacji.
To nie była jednak kuzynka Popielskiego.
Komisarz po pięciu minutach wrócił do sypialni i wstawił Jerzyka z powrotem do łóżeczka. Mały zaczął już się nudzić na rękach dziadka i bardzo mu się spodobała ta odmiana. Zaczął uderzać w grzechotki umocowane na żyłce nad łóżkiem.
– On teraz już nie zaśnie – powiedziała ponuro Rita. – Tak go tatuś rozbawił.
– Od jutra mój wnuk – Popielski zaczął się ubierać – może całą swoją energię wydatkować na dziecińcach i w parkach.
– Naprawdę? – Rita uśmiechnęła się z radością. – Naprawdę?
– Za kwadrans to miasto będzie wolne od potwora.
Komisarz ucałował wnuka i córkę, po czym wyszedł z sypialni.
Popielski wsiadł do samochodu i ruszył ostro. Jechał w stronę ulicy Kazimierzowskiej. Już dzisiaj nie opóźniał finału swego dochodzenia, nie porównywał cielesnych rozkoszy w salonce ze szczęśliwym końcem sprawy, do którego się zbliżał, nie napawał się swoją władzą nad zbrodniarzem. Jechał szybko, ostro i niebezpiecznie.
Obok pomnika Smolki nieomal zderzył się, z własnej zresztą winy, z motocyklem. W jednej chwili skręcił gwałtownie kierownicą i – ominąwszy motor – wpadł w krótką uliczkę Kołłątaja, prowadzącą do więzienia u Brygidek. Spojrzał w lusterko i widział motocyklistę, który stracił tak niebezpiecznie równowagę, że koła motocyklowego wózka bocznego straciły kontakt z brukiem. Nie myślał jednak wcale o motocykliście ani o ewentualnym pasażerze wózka. W uszach wciąż mu brzęczała rozmowa z Mordziastym.
Kieszonkowiec w ciągu zaledwie dwóch kwadransów zdobył potrzebną Popielskiemu informację. Okazało się, że jeden ze smytraczy dostał w szynku dorożkarzy za operą zlecenie na kradzież dowodu. Zleceniodawcą był dziwnie zachowujący się człowiek. Miał melonik nasunięty na oczy, a szalik zakrywał mu połowę twarzy. Najdziwniejsze było jednak to, że kazał odnieść sobie skradziony dowód pod domowy adres. Brzmiał on „Bernsteina 5, suteryna”. Po ukradzeniu dowodu jakiemuś pijakowi na ulicy Kleparowskiej doliniarz ów poprosił Mordziastego o to, aby wraz z kilkoma innymi był mu obstawą przy dostarczaniu zleceniodawcy „fantu”. Wbrew obawom ochrona była niepotrzebna i wszystko przebiegło w najlepszym porządku. Pod czujnym okiem ukrytych kolegów kieszonkowiec dostarczył zamówiony dowód, odebrał zapłatę i bezpiecznie opuścił kamienicę.
Popielskiemu nie dawało spokoju jedno istotne spostrzeżenie Mordziastego. Kieszonkowiec ów, należąc wtedy do obstawy, stał przy oknie suterenowego mieszkania zleceniodawcy. Spojrzał przez nie i dostrzegł nastoletniego chłopca. Mordziasty nazwał go „mentekaptusem”. Kiedy Popielski usiłował dowiedzieć się czegoś bliższego na temat zachowania chłopca, Mordziasty odpowiedział: „To koniec naszej umowy, pulicaju”, i odłożył słuchawkę.
Dochodziło wpół do jedenastej, kiedy Popielski zaparkował pod komisariatem na ulicy Kazimierzowskiej. Wysiadł i po kilku sekundach wszedł w ulicę Bernsteina. Kamienica, opatrzona numerem 5, była w stanie renowacji. Przed nią wznosiło się rusztowanie, na którym ustawione były blaszane beczki z wapnem. Obok beczek siedział jakiś młody człowiek, palił papierosa i majtał nogami. Był to najwidoczniej stróż pilnujący budowlanego dobytku pozostawionego przez robotników. Spojrzał uważnie na Popielskiego i – otaksowawszy jego ubiór – szybko uznał, że ten elegant nie może być potencjalnym złodziejem tynku, farby suchej lub zaprawy murarskiej.
Komisarz wszedł do bramy nie niepokojony przez nikogo. Była otwarta na oścież, co świadczyłoby, że dozorca albo tu nie mieszkał, albo nie pełnił funkcji nocnego portiera. Słaba żarówka oświetlała jakieś obwieszczenie oraz listę lokatorów. I to, i to wypisane było krzywymi literami. Obwieszczenie było krótkie, informowało o inspekcji kominiarza i domagało się bezwarunkowej obecności wtedy w domu wszystkich lokatorów. Lista mieszkańców była natomiast długa i zawierała dwadzieścia pięć pozycyj. Pod słowem „suteryna” zapisano „Bernard Garyga”.
Popielski zszedł po dwóch schodkach w stronę drzwi do piwnicy i ujrzał przed nimi drzwi do mieszkania Garygi. Padał zza nich wąski promień światła i rozrzedzał nieco ciemność korytarza. Komisarz zdjął kapelusz i przyłożył do drzwi ucho. Usłyszał szczęk talerzy i piskliwe okrzyki. Wyszedł na podwórko i zbliżył się cicho do okna, którego parapet był kilka centymetrów powyżej gruntu. Kucnął przy ścianie, a potem ostrożnie wystawił zza framugi jedno oko i policzek.
Okno było otwarte i niezasłonięte. Ubogą izdebkę zajmował duży stół przykryty ceratą. Siedział przy nim szpakowaty mężczyzna w koszuli bez kołnierzyka i w kamizelce. Duże, spracowane dłonie zaciskał w pięści. Treść rozłożonej przed nim książki najwyraźniej go wzburzała, bo co chwila zaciskał mocno dłonie, aż bielały ich kostki. Przy stole stał dobrze zbudowany chłopak, lat około piętnastu. Jego krótko ostrzyżona głowa zwężała się ku górze jak stożek. Miał małe oczy głęboko wciśnięte w oczodoły otoczone ciemnymi obwódkami. Obie dłonie wsadził w brudne po kolacji talerze i przesuwał te naczynia po stole. Stukały one przy tym o siebie, wydając brzęk. Cała zabawa najwyraźniej była chłopakowi dobrą rozrywką, bo do dźwięków uderzanych naczyń dołączał się co chwila jego wesoły pisk.
– Zostaw to – powiedział łagodnie mężczyzna do chłopca. – Bo tatusia głowa boli.
Popielski pchnął lufą pistoletu skrzydło okna, aż ta zderzyła się z doniczką. Kucał w otwartym oknie i mierzył z browninga do obu mężczyzn. Zgodnie z ustawą o postępowaniu karnym powinien był tu przyjść w dzień w towarzystwie przynajmniej dwóch świadków postronnych oraz gospodarza domu, a w razie jego nieobecności poprosić o asystę jego żonę lub któregoś ze starszych lokatorów. Rewizja w nocy powinna być uzasadniona w protokole. A jedyne uzasadnienie, które mu przychodziło na myśl, brzmiało: „wybrałem noc z powodu epilepsia photogenica”. Wszystko, co teraz Popielski czynił, mogło go narazić w przyszłości na dochodzenie dyscyplinarne. Ale przepisowe postępowanie było i tak w tym momencie bezcelowe. Komisarz poczuł gorycz w gardle. To był smak frustracji. Mężczyzna przy stole w niczym nie przypominał zbrodniarza z fabryki ultramaryny.
Popielski przesunął w oknie doniczkę z geranium i postawił stopę na parapecie. Patrząc na swoją cienką jedwabną skarpetkę, poczuł niesmak, że w tym nowym, nienagannie czystym, beżowym garniturze, że w tej szlachetnej, drogiej bieliźnie musi włazić do jakiejś śmierdzącej nory – i to w dodatku oknem, aby mieć na oku jej mieszkańców. Chwycił się jedną ręką framugi i wgramolił na parapet. Ciężko skoczył na deski podłogi. Podniósł się z nich obłok kurzu, który osiadał na jego błyszczących brązowych trzewikach.