Wciąż trzymając na muszce obu mężczyzn, podszedł do kuchni węglowej, przy której na stołku stało napełnione wodą wiadro z przewieszonym przez kabłąk ręcznikiem. Uniósł raz jedną, raz drugą nogę i wytarł o wiszący ręcznik kurz z nosków butów.
– Zabrudził mi pan ręcznik – powiedział powoli mężczyzna i usiadł z powrotem na krześle.
Popielski przeklinał w duchu to śledztwo, które go uwodziło i porzucało w tym momencie, kiedy już-już obiecywało koniec i spełnienie. Prowadził je zajadle i bezskutecznie – wbrew instrukcjom, wbrew policyjnym zwyczajom, nawet wbrew honorowi. Korzystał z pomocy łotrów i złodziejów, bił i poniewierał niewinnych ludzi tylko po to, aby dostać jakiś ochłap fałszywego tropu, jakieś ślepe przyczynowe ogniwo, jakąś obietnicę bez pokrycia. Właził do brudnych nor, do melin zboczeńców ruchających słoninę, brudził sobie ubranie i sumienie – tak, w takiej właśnie kolejności! – i stawał się jęczącą animulą, popadał w coraz większe rozżalenie, które zapijał wódką i tłumił rozpustą. I właśnie teraz był bardzo rozżalony. Na jakiegoś nędzarza i nędznika, który zabrania mu wytrzeć o swoją brudną szmatę letnie, drogie buty!
Uniósł szybko nogę i z całej siły kopnął siedzącego mężczyznę. Uczynił to umiejętnie – obcasem – tak, aby nie pobrudzić trzewika.
Mężczyzna runął na ziemię wraz z krzesłem. Z jego nosa wolno wylała się struga krwi. Chłopiec podskakiwał, piszczał ze strachu, a swoją stożkowatą głową rzucał na prawo i lewo. Popielski wyjął z marynarki pióro Waldmann i uniósł nim ręcznik, po czym rzucił go na twarz leżącego.
– Teraz dopiero ta szmata jest brudna – powiedział i przysunął sobie krzesło.
Zdjął marynarkę, zarzucił ją sobie na ramiona, z mankietów wyjął spinki, podwinął rękawy, usiadł okrakiem na krześle. Miarowo stukał pięścią w oparcie. Za każdym uderzeniem chłopiec mocniej drgał, zdawało się nawet, że podskakuje.
– Policja kryminalna. Komisarz Edward Popielski – powiedział wolno nieproszony gość. – A teraz ty się przedstaw! Tego wymagają dobre maniery.
– Bernard Garyga. – Mężczyzna otarł twarz ręcznikiem. – Komiwojażer.
– Lat?
– Czterdzieści i pięć.
– Wykształcenie?
– Dwie klasy gimnazjum klasycznego.
– Co sprzedajesz?
– Męską konfekcję, a ot co! – Garyga wskazał na kąt pokoju, zasłonięty poszarpaną kotarą. – Otwórz no, Stasiu, kącik i pokaż panu, co my tam mamy.
Chłopiec uczynił, co mu kazano. Za kotarą stały skrzynki i pudełka wypełnione krawatami, chusteczkami i szelkami.
– Na co choruje twój syn?
– Nie wiem. – Garyga podkurczył nogi i patrzył z podłogi na policjanta. – Jest taki od małego.
– Jaki?
– Nie mówi nic oprócz „tatku”. Piszczy i krzyczy. Ale ja go tam rozumiem.
– A jego matka?
– Nie wiem, gdzie jest. – Wzrok siedzącego się zmienił. – Nie wiem, czy żyje. Tylkośmy we dwóch. Ja i Stasiu.
– Niech pan wstanie z tej podłogi, panie Garyga. – Popielski bawił się swoim sygnetem. – Niech pan się oprze o piec. Pozwolę panu usiąść, jeśli nabiorę do pana zaufania.
– O co jestem oskarżony? – Garyga stanął posłusznie obok pieca.
Chłopiec natychmiast do niego dopadł. Objął go wpół i drżał mocno. Mężczyzna pogłaskał go po krótkich szorstkich włosach. Popielski zaczął miarowo uderzać obcasem o deski podłogi. Chłopiec podskakiwał w takt tych odgłosów.
– Jest pan oskarżony – Popielski uważnie dobierał słowa – o kupno przedmiotu skradzionego, czyli o paserstwo.
– Nigdy nie kupiłem żadnego fantu. – Garyga przestąpił z nogi na nogę.
– Pewien lwowski kieszonkowiec twierdzi inaczej. Pół roku temu w knajpie dorożkarzy za operą zlecił pan kradzież dowodu osobistego i podał adres, pod który ten dowód miał być odniesiony. Kieszonkowiec wypełnił zadanie, a ponieważ się obawiał jakiejś zasadzki w cudzym mieszkaniu, przyszedł tu, do pana, z kolegami, którzy obserwowali całą transakcję. Pan dostał dowód, a złodziej pieniądze. Widziało pana czterech kieszonkowców. Tak było?
– Nie.
– A jak?
– Znaczy… Niczego takiego nie było. Nikomu nic nie zleciłem. – Garyga patrzył Popielskiemu w oczy bez zmrużenia powiek. – Żadnych fantów, żadnych złodziejów. Ja nie jestem paser, ja jestem komiwojażer.
Popielski przesunął brudne talerze po blacie stołu, wyjął z kieszeni dużą kraciastą chustkę, na pustym miejscu blatu ułożył ją starannie, wygładził dłonią, a potem zdjął melonik i położył go na niej.
– Przynajmniej się nie pobrudzi. – Podrapał się po głowie. – Znasz kogoś, kto tak dba o melonik? Kto lubi meloniki?
Garyga milczał, Popielski patrzył, Stasio drżał.
– Dowód ten osobisty należał do niejakiego Marcelego Wilka, robotnika. Pół roku temu skradziono mu dokumenty. Złodziej mówi, że zaniósł go panu, panie Garyga. Potem na ten dowód wypożyczono kilof z wypożyczalni narzędzi na Piekarskiej. Tym kilofem połamano nogi małemu dziecku, Kaziowi Markowskiemu. Słyszał pan o tym?
– Tak.
– Wie pan, jak wygląda dziecko z połamanymi nóżkami?
– Nie, nigdy nie widziałem.
– Połamane kości napierają na skórę, wie pan, panie Garyga? Pod skórą robią się wybrzuszenia, duże gule. Wyobraża pan sobie. – Wstał, podszedł do Stasia, który wciąż drżał przy ojcu. – O tu, pod kolanem. – Dotknął nogi chłopca. – Może być gula, najpierw kolano, a pod nią gula. Skóra jest zaczerwieniona, napięta. Kiedy kość jest złamana na ostro, może przebić skórę.
– Nic o tym nie wiem. – Garyga wciąż patrzył obojętnie na komisarza. – Nie jestem lekarzem.
Popielski rozejrzał się po izbie. Na przeciwległej ścianie wisiała na sznurkach deska z czterema książkami i z tandetnym odpustowym obrazkiem. Policjant podszedł do tej prowizorycznej półki. Przechylił głowę i przeczytał tytuły. Kodeks handlowy Dobkiewicza, Buchalteria dla absolwentów szkół powszechnych Filiera, Księgi handlowe Krzywdy i Rocznik polityczny i gospodarczy z 1938 roku.
– To było tak. Po kolei. Każda pańska książka to jedno zdarzenie. Najpierw ukradziono dowód Wilkowi. – Wysunął z szeregu książek Kodeks handlowy. – Potem złodziej przyniósł go panu. – Wysunął podręcznik Filiera. – Potem pan przekazał komuś, nazwijmy go „Herodem”, ukradziony dowód. – Na środek półki wyjechały Księgi handlowe. – A potem Herod wypożyczył kilof i połamał nim nóżki Kazia. – Rocznik polityczny i gospodarczy podzielił los pozostałych książek. Stały one teraz blisko brzegu półki.
Popielski oparł palec na opasłym tomie Ksiąg handlowych Krzywdy i zrzucił go na podłogę. Chłopiec pisnął, odwrócił głowę i patrzył z przerażeniem na leżącą na podłodze książkę.
– To jest dla mnie zagadka. – Popielski wskazał na nią palcem. – To przekazanie dokumentów Herodowi. Niech mi ją pan rozwiąże. Kim jest Herod?
– Ja nic nie rozumiem, o co chodzi. – Garyga mocniej objął syna. – Herod to ze świętej Ewangelii.
– Komu przekazałeś dowód?
– Nie miałem w ręku żadnych skradzionych dokumentów. – Tym razem komiwojażer spuścił wzrok i dodał cicho. – Nie boję się, że sąd mnie skaże za paserstwo. Nie ma pan żadnego dowodu na moje przestępstwo oprócz zeznań jakiegoś kieszonkowca. A on to niby co? To niby będzie zeznawał w sądzie? Powie „Wysoki sądzie, to ja ukradłem jakiś dowód”? Przyzna się do winy? Pokaż mi pan takiego, co się przyzna!
– On już się przyznał. – Popielski uśmiechnął się szeroko i, jak zawsze przy blefowaniu, poczuł nerwowe drżenie jakiegoś mięśnia przy łokciu. – On siedzi u Brygidek, oskarżony o zabójstwo pewnego bogatego Żyda. Siedzi i słodko się przyznaje do wszystkiego, tylko nie do zabójstwa. A ja go słucham i mówię mu tak: „Potwierdzisz w sądzie, kochaniutki, że dostarczyłeś skradziony dowód Garydze? Potwierdzisz? To zapomnimy o zabójstwie Żyda, dostaniesz kilka lat za swoje dawne sprawki i umkniesz katu spod szubienicy. A wiesz, Garyga, dlaczego mogę mu to obiecać? Bo dla mnie ważniejszy jest ten głupi dowód osobisty niż zabójstwo! Bo zabójstw widziałem wiele, a dziecko z połamanymi nóżkami tylko jedno. A zatem masz odpowiedź na twoje pytanie. Tak, odpowiadam, ten złodziej zezna przeciwko tobie, a ty trafisz na dwa lata do Brygidek za paserstwo.