Выбрать главу

– Niech zeznaje – mruknął Garyga. – Zobaczymy, komu sąd uwierzy.

Popielski poskubał swój melonik, jakby zbierał z niego niewidzialne nitki. Spojrzał przy tym na rozłożoną książkę, która, co widział wcześniej zza okna, wzbudziła u Garygi jakieś emocje. Jak postępować z dziećmi umysłowo niesprawnymi – przeczytał tytuł.

– A wiesz ty, krawaciarzu – znów się uśmiechnął – że Herod ma syna? Chorego tak jak twój. Umysłowo niesprawnego. A może to ty jesteś Herodem? No, powiedz! Jesteś nim? Może to właśnie ty wypożyczyłeś kilof i połamałeś nim nogi dziecka? Z nienawiści do innych dzieci, bo sam masz dziecko nienormalne!

Garyga milczał i nie patrzył na policjanta.

– Posłuchaj, człowieku, ja jestem twoim wybawicielem, wiesz? Jestem jedynym, który wie, że ty i Herod to dwie różne osoby. Bo ja się spotkałem z Herodem. Ale mnie nic nie powstrzyma. – Złączył dłonie za plecami i obszedł stół dokoła. – Mnie nic nie powstrzyma – powtórzył – aby skłamać i zeznać, że to ty jesteś zbrodniarzem. I komu wtedy sąd uwierzy? Nędznemu komiwojażerowi, pokątnemu sprzedawcy krawatek i skarpet, czy mnie – szanowanemu i ogólnie znanemu policjantowi?

– I dobrze. – Garyga uniósł wzrok. – Mnie pan wsadzi, ale prawdziwego pan nie znajdzie. To co panu przyjdzie, że mnie wsadzi?

– Pytasz, co zyskam, że cię wsadzę? – Popielski długo sam sobie nie odpowiadał. – Wiesz, kim były Erynie? – Popielski zapalił ostatniego papierosa. – Greckimi boginiami zemsty. A ja jestem ich wyznawcą, czcicielem. I złożę im z ciebie ofiarę… Rozumiesz, o czym mówię?

– Nie.

– Wsadzę cię do Brygidek z zemsty za to, że nie wydałeś mi Heroda. – Spojrzał na książkę o dzieciach niespełna rozumu. – Mów! Kim jest Herod?

– Królem żydowskim ze świętej Ewangelii.

Mijały chwile. Garyga milczał, Popielski palił, chłopiec podskakiwał.

– Ubieraj się – powiedział komisarz. – Idziemy.

– Dokąd?

– Pokażę ci, co się stanie z twoim Stasiem, kiedy ty będziesz siedział u Brygidek.

***

Franciszek Wojciechowski w branży cyrkowej działał od lat z górą trzydziestu. Zaczynał jako atleta w wędrownej tancbudzie wiedeńczyka, Karla Siebenwassera, która z sukcesem objeżdżała wszystkie cesarsko-królewskie prowincje – od Dalmacji po Bukowinę. Walki Wojciechowskiego były udawane, o czym wiedzieli tylko pryncypał i aktualny przeciwnik. Atleci brali się za bary wtedy, gdy milkła orkiestra, a goście, zmęczeni tańcem, zasiadali przy stołach. Bywalcom zakładu oferowano zatem rozrywkę nieustanną – jeśli nie tańczyli, to jedli i pili, a jeśli i to napawałoby ich nudą, wówczas mogli podziwiać tarzających się w piasku atletów, a nawet obstawiać zwycięzców tych walk. Bardzo szybko zapaśnicy zorientowali się, że mogą dobrze, choć nielegalnie, dorobić do skromnego honorarium. Możliwość taką stwarzało obstawianie po cichu własnych walk lub też tajne umowy z pokątnymi bukmacherami, którzy odpłacali się im godziwym procentem za sfingowanie jednej czy drugiej walki. Proceder ten stał się tak oczywisty, że wieść o nim doszła do pryncypała. Pan Siebenwasser – po przesłuchaniu różnych donosicieli i po przeliczeniu swych strat – wynajął pewnego dnia innych osiłków, a wszystkich sobie niewiernych natychmiast wyrzucił z pracy. Nie była to jedyna kara, jaka ich spotkała. Dwaj, którzy się najbardziej sprzeniewierzyli wiedeńczykowi, opuścili jego zakład z obandażowanymi prawymi rękami. Jeden z nowo przyjętych do pracy atletów, nałogowy – jak się okazało – sadysta, zmiażdżył drzwiami palce owym dwóm niewdzięcznikom. Jednym z nich był Franciszek Wojciechowski.

Po tej smutnej nauczce postanowił on już więcej nie występować na arenie i zająć się jedynie organizowaniem rozrywek. I tak też zrobił, a jako znawca środowiska cyrkowców i gustów publiczności, zaczął w tym interesie odnosić znaczne sukcesy.

Po pierwsze, poszerzył swój repertuar, gdy na początku lat dwudziestych okazało się, że konkurencja jest na tym polu coraz większa, a dobre obyczaje rynkowe są psute przez jakieś przygodne, wędrowne trupy, w których atletami są – co było widać na pierwszy rzut oka – zamroczone alkoholem wiejskie zawalidrogi lub oderwane od pługa parobki. Po drugie, osiadł na stałe we Lwowie, gdzie znalazł wspólnika, kupił spory kawał ziemi koło Piaskowej Góry i postawił tam ogrzewany zimą namiot i wozy cyrkowe dla artystów. Po trzecie w końcu, występy podzielił na dzienne i nocne. Te ostatnie, dyskretne i nie dla każdego przeznaczone, sprawiły, że popadł w konflikt ze stróżami prawa, którzy naszli go jakąś ciemną nocą pod koniec złotej dekady i w jego namiocie odkryli kilkunastu panów delektujących się występami nagich panien. Ponieważ ci panowie należeli do najlepszego towarzystwa, a policjanci, po przesłuchaniu owych panien, nie nabrali żadnych podejrzeń o handel żywym towarem, Wojciechowskiemu udało się wyłgać z zarzutów o nieobyczajność. Obiecał przy tym solennie, iż zrywa z praktykami, które on sam uważał za artystyczne, zaś ludzie małego ducha – za pornograficzne. Od tego czasu dyrektor okazywał wielki szacunek jednemu z owych policjantów, który był najbardziej ze wszystkich wyrozumiały dla tychże artystycznych występów, pomógł znacznie Wojciechowskiemu w trudnych procedurach, a w zamian nacieszył się względami kilku artystek, z którymi udał się kilka razy na wycieczkę do Krakowa. Potem kontakty obu panów się urwały. I właśnie dzisiaj w nocy Wojciechowski spotkał raz jeszcze owego zaprzyjaźnionego komisarza.

Noc była bardzo ciepła i zapowiadała upalne lato. Wojciechowski podliczył dzienny utarg i zamykał właśnie okiennice w obawie przed komarami, kiedy ujrzał światła samochodowe pod bramą okalającą jego zakład opatrzony szyldem „Letni cyrk i lunapark El Dorado. F. Wojciechowski i St. Szmid”. Wyszedł na zewnątrz i zbliżył się do bramy. Światła samochodu zgasły, drzwi trzasnęły i przed bramą stanął, wielce szanowany przez niego, komisarz Edward Popielski.

– Dobry wieczór, kochany dyrektorze! – krzyknął policjant. – Czy mogę mieć prośbę do kochanego dyrektora?

– Ależ oczywiście, drogi panie komisarzu. – Wojciechowski przywitał się wylewnie z nocnym gościem. – Sługa uniżony pana komisarza! Dobry wieczór! Dobry wieczór!

– Mam tu kogoś, dyrektorze – Popielski pochylił się nad gospodarzem – kim chciałbym, by pan się teraz zajął.

Wyszeptał mu na ucho swoją prośbę, oglądając się co chwila na samochód, w którym dwie ciemne sylwetki były widoczne w słabym świetle wiszącej nad bramą latarni. Dyrektor skinął głową kilkakrotnie i bardzo uniżenie, lecz nie mógł ukryć zdziwienia i pewnej odrazy, które zagościły na jego fizjognomii.

Popielski podszedł do samochodu i otworzył wszystkie drzwi kabiny pasażerskiej.

– Wysiadaj, Garyga. Kajdanki ci rozepnę, gdy będziesz na zewnątrz.

Część kanapy od strony pasażera opuścił szpakowaty mężczyzna i stanął bardzo blisko drzwi. Dalej odejść nie mógł. Przegub jego lewej ręki był połączony kajdankami ze szprosem samochodowego okienka. Tym samym wyjściem gramolił się chłopiec.

– A ty gdzie?! – wrzasnął na niego Popielski. – Wychodź swoimi drzwiami!

– Wyjdź tam, Stasiu. – Garyga wskazał ręką na drzwi kabiny od strony szofera i spojrzał na policjanta bez wyrazu. – Proszę nie krzyczeć na mojego syna, on rozumie bez krzyku.

Popielski podszedł do chłopca i chwycił go za kołnierz. Impet tego ruchu i siła jego uchwytu była tak wielka, że Stasio stracił kontakt z ziemią. Popielski drugą ręką chwycił go za pasek spodni i wprawnym ruchem wykidajły wtargał go za bramę. Trzymając go mocno, odwrócił się do ojca. Ten wrzeszczał i bulgotał niezrozumiale. Rzucał się całym ciężarem ciała na drzwi i omal ich nie wyłamał. Zrobił to po raz drugi, ale z mniejszą siłą. Syknął z bólu. Jego przegub został mocno nadwerężony przy tych gwałtownych ruchach.