Nie zasnął ani chwili na twardej kozetce w stróżówce. Kiedy koło piątej już czuł, że odpływa w krainę snu, kiedy już się ułożył na boku, a ciężką głowę oparł na wyciągniętej ręce, w pomieszczeniu rozległ się dzwonek. Zaspany stróż wstał i przeszedł obok Popielskiego, obrzuciwszy go niechętnym wzrokiem. Po chwili słychać było kilka głosów: uniżony ton dozorcy, basowy pijacki bełkot i wesołe okrzyki kobiet. Dominiak wrócił i zaszczycił komisarza łaskawszym spojrzeniem.
– Ta z potupajki przyfalował brat pana mecenasa z żonu i szwagierku – powiedział. – Pan mecenas jak si raz obudzi, to już ni zaśni. Moży pan iść i pytać pana.
– Dziękuję za nocleg – odparł Popielski.
Wstał i kiwał się przez chwilę jak pijany. Ze świstem wciągał powietrze zmęczonymi płucami. Na skórze twarzy czuł napięcie i mrowienie, pod powiekami – szczypanie. Przed pękniętym lustrem zaciągnął węzeł krawata i wygładził koszulę. Potem włożył marynarkę, melonik, kiwnął głową w stronę przepierzenia, za którym zniknął Dominiak, i wszedł na klatkę schodową. Panował na niej hałas. Jakaś kobieta niemiłosiernie fałszowała, śpiewając wielki szlagier „Jesienne róże”, odnowiony niedawno przez Mieczysława Fogga.
Komisarz wszedł na pierwsze piętro, oparł się o poręcz i patrzył w górę. Nad nim tańczyły ze sobą dwie kobiety, śpiewając tę piosenkę, a ich popisy obserwował młody mężczyzna z cygarem w ustach. Drzwi na drugim piętrze uchyliły się i stanął w nich wyfraczony kamerdyner.
Popielski, pokonując kilka stopni naraz, wbiegł na górę i włożył nogę w drzwi, kiedy już towarzystwo za nimi zniknęło, a kamerdyner jeszcze nie zdążył ich zamknąć.
– Policja kryminalna, komisarz Edward Popielski. – W porannym poblasku padającym z górnego świetlika błysnęła policyjna blacha. – Muszę rozmawiać z panem mecenasem Machlem. Sprawa niecierpiąca zwłoki.
– Poproszę szanownego pana komisarza o wizytówkę.
– Proszę. – Policjant wręczył służącemu mały kartonik, na którym oprócz nazwiska widniało łacińskie motto „Quid est enim novi homi – nem mori, cuius tota vita nihil aliud quam ad mortem iter est”.
– Raczy pan zaczekać w poczekalni? – Kamerdyner wskazał drzwi sąsiadujące z mieszkaniem. – Pan mecenas już nie śpi i zaraz pana przyjmie.
Famulus otworzył owe drzwi, zapalił światło, wskazał Popielskiemu jeden z trzech foteli stojących w poczekalni, po czym zamknął drzwi i wyszedł. Zanim policjant zdążył się dobrze rozejrzeć po niewielkim pomieszczeniu, zanim zdążył usiąść i przerzucić różne gazety i żurnale, otworzyły się drzwi do gabinetu i stanął w nich mecenas Ludwik Machl.
– Dzień dobry, panie mecenasie – odezwał się Popielski. – Przepraszam za to nagłe najście, ale sprawa jest bardzo pilna. Chodzi o pańskiego byłego lokatora, Tadeusza Szałachowskiego.
– No wreszcie! – sapnął Machl. – Już myślałem, że nikt nie przyjdzie do mnie w sprawie tego niegodziwca! Proszę, niech pan zachodzi.
Weszli do gustownego gabinetu, w którym stało wielkie biurko, biblioteka, stół i dwa fotele. Wszystkie te meble stanowiły komplet, o czym świadczyły nie tylko podobne intarsje, lecz również identyczne nogi w kształcie lwich łap. Na bibliotece stało popiersie Cycerona, a na ścianach wisiały dyplomy informujące o różnych orderach i honorach. Ich posiadacz, tęgi mężczyzna grubo po pięćdziesiątce, zasiadł ciężko za biurkiem. Z jego podkrążonych oczu wyzierała bezsenność. Ubrany był w bonżurkę, białą koszulę, sztuczkowe spodnie i skórzane pantofle. Trzęsące się podgardle częściowo było zakryte przez jasnoniebieski fular.
– Proszę spocząć. – Wskazał komisarzowi jeden z foteli i pokręcił drwiąco głową. – No, no… Niezbyt szybko reaguje nasza kochana policja na zgłoszenia obywateli. Wiele już dni minęło od mojego telefonu…
– A co pan mianowicie zgłosił, panie mecenasie?
– Jak to co? – oburzył się Machl. – Przecież pan przychodzi do mnie w sprawie Szałachowskiego i jeszcze pan pyta?
– Czy pan mecenas będzie tak dobry – Popielski poczuł, że piasek w oczach stał się ostrzejszy i szczypie go coraz dotkliwiej – i pozwoli mi zadać kilka pytań?
– Tak, proszę. – Machl zezwolił po dłuższej chwili, w czasie której czytał maksymę na wizytówce Popielskiego. Nagle uśmiechnął się. – Ale, ale… Zanim pan zacznie… Kto to powiedział? „Cóż jest dziwnego w tym, że umiera człowiek, którego całe życie nie jest niczym innym jak drogą ku śmierci”. Kto to?
– Seneka.
– Śmierć nie jest dla pana niczym dziwnym?
– Śmierć to moja codzienność.
Mecenas rozsiadł się wygodnie za biurkiem i z zainteresowaniem spojrzał na Popielskiego.
– Policjant filolog? Znajomość łaciny z gimnazjum czy z uniwersytetu?
– I to, i to. Oprócz filologii studiowałem matematykę. Czy możemy przejść do rzeczy?
– Kiedy pojawiły się na słupach ogłoszeniowych te plakaty z portretem pamięciowym podejrzanego o napaść i o torturowanie małego Markowskiego – Machl skupił się na rozmowie i uważnie dobierał słowa – natychmiast zatelefonowałem na policję. Zgłosiłem, że identyfikuję podejrzanego z portretu jako Tadeusza Szałachowskiego, kancelistę, zamieszkałego w mojej kamienicy, w podwórku pod schodami. Dyżurny przyjął zgłoszenie, podziękował mi grzecznie i odłożył słuchawkę. Kiedy wzburzony tym zachowaniem zatelefonowałem powtórnie, aby ponaglić działania policji, dyżurny ów, tak grzecznie jak przedtem, poinformował mnie, że już dzisiaj otrzymał kilkanaście takich monitów i że będą one weryfikowane w kolejności zgłoszeń. O ile dobrze rozumiem, nadszedł oto czas na tę weryfikację? Pan jest tu u mnie w tej właśnie sprawie?
– Jestem u pana mecenasa w sprawie Szałachowskiego. – Popielski spojrzał w puste oczy Cycerona. – Doszedłem do tego podejrzanego inną drogą, nie dzięki pańskiej właściwej identyfikacji. Proszę mi powiedzieć wszystko, co pan mecenas wie o Tadeuszu Szałachowskim i o jego synu Andrzeju.
– Mój Boże. – Machl przesunął dłonią po resztce włosów. – O nich wiem niewiele, natomiast o dziewięćdziesięcioletnim obecnie panu Klemensie Szałachowskim, domniemanym ojcu Tadeusza, to ja wiem dużo… Interesuje to pana?
– Interesuje mnie wszystko, co się łączy z tą rodziną. A najbardziej fraza „domniemany ojciec”…
– To musielibyśmy siedzieć tutaj cały dzień… Dlatego muszę się napić kawy, aby dokonywać sensownych i krótkich resumees. Mironie! – krzyknął i targnął dużym dzwonkiem, a kiedy po sekundzie w drzwiach pokazała się głowa kamerdynera, zaordynował: – Niechże nam tu Miron poda kawy! I proszę przekazać pani, że zachęcam ją już do zasłużonego odpoczynku.
– Tak jest, panie mecenasie – odparł służący i zniknął w czeluściach przedpokoju, skąd wciąż dochodziły hałasy rozweselonych nocnych marków.
Adwokat siedział w milczeniu i nadsłuchiwał. Te wesołe okrzyki najwyraźniej wprowadzały go w niepokój. Przetarł okulary i spojrzał na Popielskiego załzawionymi nieco i zaczerwienionymi oczami.
– Przepraszam, komisarzu, za te hałasy. Wczoraj mój najmłodszy brat, Michał, przyjechał ze swoją żoną z zagranicy. Michałostwo i moja żona bawili się na dansingu w Warszawie. – Uśmiechnął się ze smutkiem. – Ja nie mogłem im towarzyszyć. A poza tym nie lubię tańców. Znam lepsze remedia na bezsenność niż głupie podrygiwanie w lambeth-walku.
– Ad rem, panie mecenasie. Proszę.
– A zatem stary Szałachowski… – Machl zamyślił się. – Klemens… Tak… Co ja o nim wiem? Mniej więcej sześćdziesiąt lat temu trzydziestoletni wtedy właściciel dóbr ziemskich, browarów i cegielń w okolicach Sambora, rzeczony Klemens Szałachowski, wprowadził się tutaj wraz z żoną Pelagią. Ta kamienica, własność mojego ojca, była wtedy świeżo odremontowana. Państwo Szałachowscy zajęli mieszkanie… O, to nade mną. – Palec skierował w stronę sufitu. – Po kilku latach narodził się im syn Tadeusz. Jest on mniej więcej w moim wieku. I tu zaczyna się rodzinna tragedia. Klemens Szałachowski po urodzeniu dziecka ogłosił je bękartem i wyrzucił na bruk wraz ze swoją żoną. Straszna kara za domniemaną niewierność, nie sądzi pan?