– O tym, czy była ona rzeczywista czy zmyślona, wie tylko owa pani. – Popielski pojął, że przymiotnik „domniemany” jest ulubionym słowem mecenasa.
– Tak, o tym wie tylko zdradzająca kobieta, chyba że mąż ją złapie in flagranti. No dobrze… Dalej, dalej – mówił do siebie ze złością. – Bo z powodu gadulstwa nie zdążę się przygotować do rozmowy z moim pierwszym kundmanem. Otóż, nie wiem, co się działo z panią Pelagią Szałachowską i z domniemanym bękartem Tadeuszem. Mówię „domniemanym”, bo pan Klemens nie zrzekł się formalnie ojcostwa. Mieszkał tu nadal, często wyjeżdżał w interesach i pomnażał potężnie swój majątek. Nie wiem, czy pomagał finansowo żonie i synowi. Kiedy miał lat około siedemdziesięciu, pozostawił interesy plenipotentom, a sam zamieszkał w tym wielkim pustym mieszkaniu. – Znów wskazał palcem na sufit. – Napisał osobliwy testament, zdeponował go u mnie, a potem już tylko pił, dziwaczał, po nocach tupał, aż w końcu, jakieś dziesięć lat temu, dobrowolnie przeprowadził się do Domsa, gdzie wyszykowano mu pierwszorzędny apartament. Mniej więcej wtedy przyszedł do mnie dziwny i biedny urzędniczyna wraz ze swoim chorym – jak się później okazało – na padaczkę synem. Przedstawił się jako Tadeusz Szałachowski, syn Klemensa, i poprosił mnie o pozwolenie na zajęcie pustego mieszkania, twierdząc, że mu się ono należy po ojcu. Odpowiedziałem mu wówczas, że mieszkanie to wcale mu się nie należy, ponieważ pan Klemens w testamencie zapisał je mnichom studytom, podobnie jak cały swój majątek. Odczytałem mu przy tym cały testament, nie pominąwszy tego najbardziej osobliwego paragrafu o śmierci męczeńskiej własnego syna…
– O czym? – Popielski omal się nie zadławił własną śliną.
– O śmierci męczeńskiej – powtórzył Machl. – To przejaw jakiejś strasznej aberracji starszego pana. Otóż, niech pan sobie wyobrazi, komisarzu, że pan Klemens zapisał cały swój ogromny majątek mnichom studytom pod tym wszakże warunkiem, że jego syn Tadeusz Szałachowski, którego definiuje w testamencie jako „bękarta”, umrze śmiercią naturalną bez większych cierpień. Krótko mówiąc: Tadeusz umiera bez cierpień, mnisi otrzymują cały majątek. Za śmierć bezcierpienną autor testamentu uważa samobójstwo, choćby nie wiem jak bolesne, oraz śmierć z choroby, choćby ta nie wiadomo jak długo trwała. Natomiast czcigodni ojcowie nie dostaną ani grosza dla swoich sierot, jeśli – i tu niech pan uważa! – jeśli bękart Tadeusz zginie śmiercią w męczarniach.
– A komu, zgodnie z testamentem, przypadnie wtedy majątek – Popielskiemu w najmniejszym stopniu nie było do śmiechu – kiedy Tadeusz rzeczywiście zginie śmiercią męczeńską?
– Oczywiście krewnym.
– A on ma jakichś krewnych? – Komisarz stężał w napięciu, a potem zaczął przerzucać kieszenie w poszukiwaniu papierosów. – Bo jeśli tak, to właśnie tym krewnym mogłoby zależeć, aby on umarł w męczarniach.
– Widać u pana logikę człowieka szkolonego na Arystotelesie. – Adwokat podsunął rozmówcy srebrną paterę z papierosami. – Otóż jedynymi jego krewnymi są syn Tadeusz i wnuk Andrzej.
– Jak się zachował Tadeusz Szałachowski, kiedy dziesięć lat temu przeczytał mu pan ten testament?
– Przyjął do wiadomości koszmarny warunek, który jest swoją drogą – mecenas się zamyślił – dowodem na straszną nienawiść, jaką Klemens czuł do Tadeusza. Chciał, aby Tadeusz zginął w męczarniach. I to tylko dlatego, że w jego własnym mniemaniu chłopiec nie był do niego podobny! Ale, ale… – Otrząsnął się z tego napływu refleksyj. – Co było dalej z Tadeuszem Szałachowskim po tym, jak poinformowałem go o zapisie? Nic, wynajął u mnie pokój pod schodami i mieszkał tam lat dziesięć, do całkiem niedawna. Kilka dni temu się wyprowadził. To wszystko. – Machl sięgnął po dzwonek i zadzwonił głośno. – No i gdzie ta kawa?!
– Jaki podał powód wyprowadzki?
– Otóż Tadeusz Szałachowski przed rokiem poważnie zachorował na suchoty, stracił pracę i przestał płacić komorne. Nie płacił od pół roku. To był powód. I tak byłem bardzo cierpliwy przez wzgląd na jego chorego syna.
– A dokąd się wyprowadził?
– Nie wiem, nie zostawił adresu. Darowałem mu dług i wyrzuciłem go, bo na jego lokal reflektuje pewien uczciwie płacący szewc…
Popielski zdusił papierosa. Herod, Szałachowski, myślał, powiedział mi w fabryce ultramaryny, że chciał być rozszarpany przez Żydów. Czyli chciał ponieść śmierć męczennika… Jak zaaranżował tę męczeńską śmierć? To proste w swej perfidii – zabił Henia Pytkę, a to zabójstwo upozorował na mord rytualny. Potem chciał podpalić synagogę, obserwować pogromy, by w końcu ogłosić Żydom: „To ja zabiłem, to przeze mnie te zamieszki!”. Wtedy by został zlinczowany, a jego syn dostałby potężny spadek po dziadku. Ale to się nie udało, bo ja pokrzyżowałem mu plany. Zbyt szybko został ujęty Anatol Małecki, w którego winę wszyscy uwierzyli. A najbardziej ja, który go nawet ukarałem… Wtedy Szałachowski porwał Kazia Markowskiego, połamał mu nogi, bo oczekiwał, że taki wściekły mściciel jak ja zabije go kilofem. A skąd wiedział, że ja jestem mścicielem? Przecież Walery Pytka, całując mnie po rękach w katedrze, powiedział wszystkim lwowianom: „Popielski jest mścicielem”. Może Szałachowski stał w tłumie pod katedrą? Teraz tylko przez przypadek uniknął mojej kary, bo powalił mnie atak padaczki. I wciąż wyprzedza mnie o krok. A przecież byłby tutaj, w tym pokoiku pod schodami, gdyby chciwy wieprz Machl nie wyrzucił go na bruk! Teraz Herod siedziałby skuty u moich stóp, gdyby nie ta tłusta, lękliwa i skąpa papuga!
– Najbardziej mnie dziwi, panie mecenasie – powiedział z irytacją – że tak po prostu wyrzucił pan na bruk biednego suchotnika obarczonego epileptycznym synem.
– Wypraszam sobie, komisarzu, takie uwagi – Machl powiedział to łagodnym tonem i nie patrzył w oczy policjantowi. – Uprawiając swój zawód, nie jest pan chyba takim znowu Katonem… A poza tym każdy z nas ma jakieś wyrzuty sumienia… Każdy z nas, sit venia verbo, jest Orestesem… Jak by to powiedzieć po chrześcijańsku, każdy ma swój krzyż… No wreszcie jest ta kawa!
Drzwi uchyliły się i do gabinetu weszła piękna młoda kobieta. Ciągnął się za nią zapach perfum, alkoholu i rozgrzanego tańcem ciała. Popielski, widząc ją, zmieszał się jak uczniak przyłapany w tingel-tanglu. Uwielbiał ten żydowski typ szczupłych brunetek o bladej, porcelanowej cerze i o ogromnych zielonych oczach, w których – jak mawiał – kryła się cała melancholia pustyni Negew. Pani miała na sobie czarną balową suknię odsłaniającą plecy. W dłoniach, obleczonych do łokci w atłasowe rękawiczki, trzymała tacę z dwiema filiżankami, cukiernicą, dzbankiem, mlecznikiem i z talerzykiem, wypełnionym herbatnikami.
– Och, kochanie! – Udała zdziwioną i zmierzyła wzrokiem Popielskiego. – Nie wiedziałam, że jest tu ktoś u ciebie… A śniadanie już czeka i szampan się mrozi…
– Pozwól, Heniutko. – Machl odebrał kobiecie tacę, patrząc ze złością na dwie filiżanki, których obecność świadczyła, iż dokładnie wiedziała, że w gabinecie są dwie osoby. – To pan komisarz Popielski, panie komisarzu, oto moja żona Henryka.
– Bardzo mi miło – powiedział Popielski, chcąc ująć jej wiotką dłoń.
Kobieta nie podała mu ręki, zakręciła się tylko wokół niego, wyciągając w bok dłonie i wykonując nimi płynne ruchy – jakby w takt leniwej muzyki. Zajrzała mu przy tym głęboko w oczy.
– To jest ten słynny pan komisarz, pogromca morderców. – Prawie jęknęła z przejęcia. – O zielono-piwnych oczach. – Musnęła dłonią po jego podbródku. – I jaki szorstki, nieogolony, trochę brusque.
Popielski stał jak skamieniały. Machl nalał kawę tylko do jednej filiżanki i odwróciwszy się do okna, natychmiast zaczął z niej siorbać gorący płyn. Na jego głowie wśród rzadkich pasm włosów błyszczały kropelki potu.
– Jaki pan ma przenikliwy wzrok – szepnęła jego żona i położyła dłoń na swym miękkim białym dekolcie. – O, aż tutaj go czuję!
Ostatnie, czego pragnął Popielski, to być uwodzonym przez kobietę w obecności jej męża. Włożył szybko melonik, kiwnął głową, zamruczał słowa pożegnania i wybiegł z gabinetu na korytarz. Miał rację mecenas Machl, myślał, zbiegając po schodach, pewnie każdy z nas jest Orestesem i każdy ma swój krzyż. Ale jego krzyż jest szczególny. To cierpienie męża niepewnego młodej żony, żałosne wycie domniemanego rogacza, bezsenność starca, który musi rozpaczliwie wierzyć w niezłomność małżeństwa. Śmierć jest moją codziennością, podejrzliwość – jego dniem i nocą. Każdy z nas jest Orestesem. Ale nie każdy Agamemnonem.