Leżał na dnie basenu i słuchał wycia Tyzyfony.
– Nie ochroniłeś wnuka przed Herodem – śpiewała bogini.
EPILOG
Zapadał zmrok i osiadał na prowizorycznej szachownicy i na figurach zrobionych z chleba. Dwaj mężczyźni pochylali się nad szachami, a trzeci mieszkaniec celi chrapał na całe gardło. Nazywał się Józef Wielkopolan, pochodził z Kujaw, liczył lat dwadzieścia, był szabrownikiem i złodziejem. Jego lekkie przewiny nie spędzały mu snu z powiek, toteż zasypiał najszybciej z nich wszystkich, nie przejmując się ani wszami, ani pająkami.
Dwaj pozostali mężczyźni cierpieli na bezsenność i wypełnione nią noce spędzali na grze w szachy. Dzieliła ich dwudziestoletnia różnica wieku, nie mniej jaskrawa różnica obyczajów i wykształcenia, łączyła zaś miłość do zabranego Polsce Lwowa i namiętność do królewskiej gry.
Nie zdążyli się ani nagrać, ani nagadać o ukochanym mieście, ponieważ jeden z nich – czterdziestoletni handlarz walutą Ber Hoch – niedawno do celi przybył, a drugi – więzień polityczny, Edward Popielski – właśnie jutro więzienie opuszczał po dwuletniej odsiadce. Zasiedli zatem do ostatniej więziennej partii, przyrzekając sobie kontynuację ich szachowej przygody na wolności.
– Nie kłamiesz, Ber – odezwał się cicho Popielski. – Rzeczywiście byłeś człowiekiem Kiczałesa. Doszła do mnie dzisiaj wiadomość potwierdzająca to, co mówiłeś. Moja kuzynka Leokadia była i jest niezawodna.
– No widzisz, Edziu – rozpromienił się Hoch. – I tak w jednej furdygarni znalazł się i ja, i pulicaj. Już mi wierzysz?
– Wierzę – powiedział spokojnie Popielski. – I nadszedł chyba czas, abyś mi powiedział to, czego nie chciałem słuchać, bo ci nie ufałem. Myślałem, że chcesz oczernić Kiczałesa z nienawiści. Teraz ci ufam, mów!
– To dla ciebi bardzu przykry…
– Mów!
Nad Winnikami zapadła głucha ciemna noc. Niebo nad Karpatami cięły błyskawice letniej burzy. Na ganku dużego domu stali dwaj mężczyźni i palili cygara.
– Po co ja się w ogóle w to zaangażowałem?! – Machl chwycił się za głowę. – Po co ja w ogóle rozmawiałem z tym szaleńcem, kiedy mi wyznał, że właśnie połamał nóżki chłopca i podrzucił go pod szpital? Powinienem był wtedy zadzwonić na policję, kiedy mnie poprosił o pomoc! A ja się skusiłem niepewnym zyskiem! Od dawna wiedziałem, że on wariat! Po co wchodziłem w spółkę z wariatem?!
Kiczałes wypuszczał w milczeniu kłęby dymu.
– To już koniec – biadolił adwokat. – Dziś wszystko przepadło. Komiwojażer nie żyje, to zgodnie z planem, ale młody też nie żyje, a to już nie jest zgodne z planem. A miało być tak pięknie! Młodemu rentę i opiekę do końca życia, a nam resztę spadku. A tak stary Klemens umrze najdalej za pół roku i wszystko dostaną studyci. Gdyby chociaż żył jego wnuk! Moglibyśmy go nakłonić, aby wszystko mu zapisał… W końcu nawet trochę go lubił…
– Pan się nie przejmuje, pan mecenas. – Kiczałes splunął daleko za ganek. – W interesach raz jest się na górze, raz na doli. My się dobrze zapoznali, my wspólniki, my możem robić dalij gite geszefte, oder?
– Zobaczymy, co przyszłość przyniesie. – Machl otrzepał z jakichś wyimaginowanych pyłków swoją lnianą letnią marynarkę i poprawił krawat z tegoż materiału. – Szkoda… szkoda… Takie ryzyko, gdyby Szałachowski powiedział Łyssemu o naszej umowie! No trudno… Podrzuć pan jeszcze dziecko tej Ricie i wracamy z tego interesu na tarczy…
– Nie ma już dziecko – powiedział powoli Kiczałes. – Zginęło.
– Oszalałeś pan?! – krzyknął mecenas Machl. – Co pan bredzisz?!
– Bawiło się na podwórku. – Kiczałes z trudem przełknął te uwłaczające mu słowa. – Irenka poszła za potrzebą, wraca, a tu po mucku ni śladu. I nie krzycz pan na mnie, pan mecenas. Nic się nie stało. Szałachowski nie żyje, jego bękart nie żyje. Kto jeszcze o nas wie?
– Student Grabiński i inni stróże z wypożyczalni!
– Howory do hory, a hora jak peń – mruknął Kiczałes zirytowany. – Uni wiedzu tylku tyli, że w sądzi maju kłamać to, co im pan każy! A pan jeszczy im nic ni kazał! I ni będzi żadnego rozkazu, bo nie będzi sądu!
– No tak, rozumiem. – Odetchnął mecenas. – Ma pan rację, oni nie wiedzą, co mieliby mówić w czasie ewentualnego procesu. Dowiedzieliby się, gdyby był proces. A jego nie będzie! Po co mielibyśmy sądzić Popielskiego, kiedy i tak spadek przypada studytom!
– Szkoda, że Łyssy ucikł pulicajom na baseni – powiedział Kiczałes w zamyśleniu – un moży nam jeszczy zaszkodzić…
Popielski odsunął się od szachownicy. W celi zapadła świdrująca cisza.
– Ty mówił, Edziu, że ja chcę Kiczałesa oczernić z ninawiści. Ni mam do niegu niechęci jak niektórzy, co nie mogli mu darować, że twojegu wnuka wplątał. Dzieci u nas nigdy nie byli porywani. Ali on tłumaczył, że wnuczek twój będzi zdrów i cały, że odda ci tegu samegu dnia. Nie, Edziu, ja nie chcy go oczerniać, lecz cału prawdy o nim powiedzie. Ale że z ninawiści? Ni. On nie żyji, rozstrzelali go Niemcy w Lesi Janowskim. Jemu prawda już ni zaszkodzi. A komuś pomoże…
Popielski wstał i chodził po celi jak dzikie zwierzę. Odbijał się od prycz i uderzał pięścią w ścianę. Nagle zastygł. Jego szczęki zacisnęły się mocno – jakby przed atakiem epilepsji. Nie myślał jednak o swojej chorobie.
– Jednemu pomoże, innemu nie… – powiedział bardzo wolno – na pewno nic już nie pomoże mecenasowi Machlowi…
I wtedy usłyszał szum wiatru. Upadł na ziemię i kopnął piętami w klepisko celi. Zza zaciśniętych zębów wypłynęły płaty piany. Gałki oczne ruszały się pod powiekami. W jego wizji pojawił się Jerzyk. Odtąd jego fantom już nigdy nie opuścił epileptycznych snów dziadka. W tę więzienną noc straciły one raz na zawsze swój profetyczny charakter. Stały się rozpaczliwym przypomnieniem. Przybrały postać starogreckich bogiń.
Mecenas Ludwik Machl obudził się w całkowitej ciemności. W pierwszej chwili myślał, że obudził się w swoim wielkim czteropokojowym mieszkaniu przy placu Muzealnym. Nadzieja ta była jednak płonna. W jego eleganckim, często wietrzonym mieszkaniu z widokiem na ruiny monumentalnego niemieckiego Muzeum Starożytności Śląskich nigdy nie panował taki zaduch. Nigdy nie czuł takiej stęchlizny, nigdy nie oplatały go lepkie nitki pajęczyn. Wstał gwałtownie i zakręciło mu się w głowie. Dotknął jej i krzyknął. Nie zdawał sobie sprawy, że wsadzi palec w miękką, wilgotną szczelinę, jaką na jego głowie pozostawiło narzędzie, którym zdzielił go jakiś człowiek w bramie przelotowej przy placu Kościuszki.
Bez najmniejszego trudu przypomniał sobie wypadki poprzedniego wieczoru. Grę w pokera w tajnym prywatnym kasynie przy Dworcu Głównym, dwie setki w Savoyu, wypite pod śledzika, swoje nieudane zaloty do jakieś młodej, lecz biednie ubranej dziewczyny, która podpierała ścianę na potańcówce w Kolorowej. Był to najzwyklejszy wieczór zamożnego wrocławskiego adwokata, zakończony jednak zupełnie niezwykle. Pamiętał dobrze jakąś ciemną postać, która nagle oderwała się od muru bramy przelotowej, jej szybki ruch ręką, ból czaszki i jakieś majaki – ruiny, zawalone gruzem korytarze, skrzypienie kół, popiskiwanie szczurów.
Mecenas Machl wymacał napchany portfel w marynarce, zegarek Schaffhausen na przegubie i zaniepokoił się nie na żarty. Jeśli motyw napadu nie był rabunkowy, to czeka go to, czego najbardziej nie cierpiał w swym w pełni przewidywalnym życiu: zgadywanka o niepewnym zakończeniu.
Nagle pomieszczenie rozjaśniła silna żarówka. Machl najpierw przez dłuższą chwilę przyzwyczajał się do światła, a potem rozejrzał się po pomieszczeniu. Był to mały betonowy schron z drzwiami zamykanymi od zewnątrz. W tych właśnie drzwiach uchylił się ze zgrzytem okratowany wizjer.
– Nazywam się Edward Popielski, panie mecenasie – rozległo się w dziurze. – Pamięta mnie pan? We Lwowie mieliśmy okazję się poznać.