– Kłuł go żelazem, stąd te obrzęki i brunatne stwardnienia na policzkach. – Pidhirny dotknął twarzy chłopca.
– Nie odpowiedział mi pan na pytanie!
– To dziecko umarło w wyniku złamania kręgosłupa szyjnego! – Medyk jakby nie słyszał napomnienia swego rozmówcy.
– Skąd pan wie, że jeszcze żyło?
– Rany i oparzenia są wcześniejsze może o dobę niż wewnętrzny wylew krwawy w szyi, jaki powstał po złamaniu chłopcu karku! Dzieciątko to żyło wiele godzin, zanim skręcono mu kark. Rozumiesz to?!
Pidhirny rzucił się na Popielskiego i chwycił go za klapy marynarki.
– Rozumiesz pan, ten chłopczyk był torturowany!
Komisarz odsunął się od doktora delikatnie – tak daleko, aż ten puścił jego marynarkę. Podszedł do zlewu i dokładnie umył ręce, choć w prosektorium nie dotykał niczego poza klamkami.
– Żydzi zamykają się w swych domostwach – powiedział, jakby do siebie, wycierając mokre dłonie o spodnie. – W komisariacie na Kurkowej zamknięto bezrobotnego z bańką nafty. Złapano go przy synagodze Złota Róża. Czas nas goni, doktorze. Nie mógł pan wyznaczyć lepszej godziny na nasze spotkanie. Nikt z nas nie ma czasu na sen.
– Myśli pan, że wyznaczyłem to spotkanie, kierując się obywatelską troską o Żydów? – Pidhirny stał bez ruchu i patrzył w podłogę.
Popielski wyjął papierośnicę i policzył, ile mu zostało papierosów. Tylko dwa. A do rana było daleko.
– Nie mam czasu na sen – powtórzył w zamyśleniu, przekładając machinalnie papierosy w papierośnicy. – Kiedy po Lwowie grasuje morderca dzieci. Mam półtorarocznego wnuczka…
– A ja… Mam dwuletniego syna. – Pidhirny nie podniósł wzroku, nawet kiedy to powiedział. – Jest pan trzecią osobą, która o tym wie. Oprócz mnie i jego matki.
Popielski wyjął dwa ostatnie papierosy. Jednego z nich włożył Pidhirnemu do ust i podał medykowi ogień. Drugiego zapalił sam. Potem odwrócił się i opuścił prosektorium.
Głośne pukanie w drzwi obudziło stolarza Walerego Pytkę. W izbie obok poruszyło się i zapłakało przez sen dziecko. Oprócz pięciorga dzieci nocowali tam zawsze ich rodzice – syn Walerego, Ignacy, i jego żona Stefania. Zawsze, ale nie teraz. Teraz siedzieli obydwoje z nieruchomymi twarzami i z otwartymi oczami przy kuchennym stole. Nie reagowali na pukanie. Nie reagowali na nic od przedwczorajszego wieczoru – od momentu, kiedy uświadomili sobie, że zamiast ich pięciorga dzieci w sypialni będzie odtąd spało tylko czworo. Siedzieli nieruchomo. Nie byli pijani, nie byli zapłakani, gorzej – byli w pełni przytomni.
Walery wstał ze swojej kozetki stojącej w kuchni, która w dzień zamieniała się w warsztat stolarski, i odsunął firankę w oknie. W wątłym świetle jedynej latarni, która kołysała się nad mikroskopijnym, buchającym zielenią podwórkiem przy Niemcewicza 46, ujrzał dwóch mężczyzn stojących na galeryjce pod jego oknem. Jeden z nich przyciskał do szyby policyjny znaczek. Walery otworzył im drzwi, a potem wskazał kozetkę, z której usunął pościel. Usiedli obok siebie – ciasno i niezgrabnie – dwaj policjanci i stary stolarz. Jeden policjant zdjął kapelusz i otarł z potu łysą, wygoloną głowę. Młodszy mrugał nieprzytomnie powiekami i ziewał. Widać było, że godzina druga w nocy nie jest jego ulubioną porą.
– Komisarz Edward Popielski z policji kryminalnej – powiedział starszy z przybyłych, a potem wskazał palcem na młodszego. – A to mój zastępca, aspirant Stefan Cygan.
Walery Pytka kiwnął głową. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Czy się przedstawić, czy uśmiechać, czy bać się, że „pulicaje” mogą odkryć komunistyczną bibułę, którą na przechowanie oddał mu sąsiad? Siedział obok komisarza, wiercił się bezradnie w miejscu i wyginał swe palce zrogowaciałe od ciężkiej pracy.
– To są rodzice nieszczęsnego Henia, tak? – powiedział Cygan, wskazując głową na nieruchomą parę. – A pan kim jest?
– Rychtyk, tu rudzice – odpowiedział Walery. – A ja dziadku.
Imię zamordowanego dziecka było jak zapalnik bomby. Matka chłopca zachwiała się, a jej głowa opadła na stół. Jej ciche zawodzenie było cienkie i ostre. Wcisnęła krótkie, grube palce we włosy spięte kościanym grzebykiem. Łzy płynęły po jej przegubach i spływały aż na nagie łokcie. Wyła cicho, cienko i ostro. Jak skalpel, jak nóż, który wrzynał się w ciało jej dziecka.
Robotnik budowlany Ignacy Pytka rzadko kiedy płakał – ani pod wpływem bólu fizycznego, ani psychicznego. Nie uronił nawet łzy, gdy spadł z budowanego przez siebie kościoła Kapucynów i widział, jak drelich jego spodni pęka cicho pod ostrą krawędzią kości, która pierwej przebiła skórę. Nie płakał nawet wtedy, gdy na potańcówce w ogródku piwnym Pod Sroką umarła jego narzeczona, ukochana Wilhelminka, która udusiła się, zdławiona żądłem osy. Nie płakał i dzisiaj, kiedy identyfikował w prosektorium ciało swojego syna. Dopiero imię „Henio”, które nadał dziecku wbrew żonie, wyzwoliło u niego reakcję, której nie pamiętał od wczesnego dzieciństwa. Poczuł piekącą gorycz w gardle, a potem już nie był tym, kim zawsze – był teraz strzępem rozpaczy, nie charakternym batiarem spod kościoła Świętej Elżbiety.
Na początku ronił łzy w milczeniu, lecz później przerywane ono było przez dźwięki, nad którymi nie panował. Nie widział już ani policjantów, ani żony, ani ojca, ani nawet najmłodszego syna Zygmusia, który właśnie się obudził i stał w kuchni, trzymając się nogawki ojcowskich spodni. Był on ze wszystkich dzieci najbardziej podobny do swojego zmarłego brata, do małego trupa, który teraz leżał w prosektorium.
Ignacy Pytka nie słyszał też rozmowy jego ojca z policjantami.
– Kto jeszcze państwa odwiedzał – zapytał aspirant Cygan, notując kolejne nazwisko w notesie. – Ale oprócz rodziny i sąsiadów!
Stary stolarz zasępił się mocno.
– Panie Pytka – odezwał się Popielski. – Moi ludzie przesłuchali już dzieci z podwórka, z którymi tego dnia bawił się Heniu. Dzieci zeznały, że bawiły się w chowanego w najbliższej okolicy. Jedna z dziewczynek powiedziała, że Heniu schował się na podwórku za warzywniakiem przy Królowej Jadwigi. Było po południu, ciepło. Na tym podwórku gromadzą się mieszkańcy, grają w karty i w warcaby. Heniu musiał wyjść zza tego warzywniaka z kimś, kogo dobrze znał. Nieznajomemu by się wyrywał, krzyczał. Ktoś by go usłyszał, ktoś by zauważył opierającego się chłopca. Niech pan mi tu podaje, panie Pytka, wszystkie nazwiska, które przyjdą panu do głowy! Wszystkich, którzy kiedykolwiek odwiedzali tu państwa. Których Heniu mógł znać!
– Bih me, że ni wim – odpowiedział stary stolarz i ugniatał machorkę w bibułce, myśląc o swoim sąsiedzie komuniście.
– Niech on już przestanie kręcić tę machorę – szepnął Popielski do swojego zastępcy. – Daj mu, Stefciu, papierosa. I mnie też.
Ignacy Pytka przestał łkać i obejmował żonę. Za to mały Zygmuś jęczał smutno, jakby to na niego spłynęło teraz całe nieszczęście rodziny.
– Nu to pisz pan, cuzamen do kupy trzech – powiedział Walery do aspiranta Cygana, postanawiając jednak nie wydać sąsiada komunisty. – Tadziu Jojku, malarz, Mundziu Orfin, kamieniarz, i Kaziu Sitkiewicz, grabarz. A i Tolku Małecki, murarz, jak mój Ignac. Oni wszyscy kiedyś robili z Ignacym u jidnegu szmajgełesa na Wulce. A po ruboci przychodzili tu i w karty pugrali, i wcinali precli, i hary też troszku pupili. Ali to wszystku z fasonym.
– Tadeusz Jojko, tak? – upewniał się Cygan. – Murarz, tak? Powtórz pan następnych, bo nie zdążyłem zapisać! Dolku czy Tolku Małecki?
– A bo to ja wiem?
– Niech się pan skupi. To duża różnica. Dolku to Adolf, a Tolku to Anatol.
Popielski przestał słuchać Cygana. Zygmuś nadal płakał. Nikt go nie pocieszał. Jego rodzice siedzieli w milczeniu. Popielski podszedł do chłopca i wyjął z kieszeni miętowe dropsy. Ukląkł i wyciągnął do małego rękę z cukierkami. Zygmuś schował się za ojca i patrzył nieufnie.