Выбрать главу

Millet, trochę tropem Bataille’a, kojarzy brzydotę z seksem. Brzydota ekscytuje, przywołując zwierzęcą seksualność. Im piękniejszy, anielski człowiek, tym bardziej pożądany, po to, by go zdobyć i obnażyć jego zarośniętą, seksualną twarz.

Ludzie to perwersyjne małpy w leasingu u aniołów?

Sądzę, że Millet nieprzypadkiem jest galerniczką sztuki współczesnej (oraz seksu). Jej książka to zbiór erotycznych artefaktów, kolekcja przeżyć i kochanków. Współczesne życie seksualne Catherine w galerii jej ciała dostępnego dla wszystkich. Nimfomański happening i jego dokumentacja w ponadmilionowym nakładzie.

Jutro notariusz, umowa wstępna, gra wstępna z moją wyobraźnią. Kupimy dom? Sprzedamy mieszkanie?

16 VI

Jestem zdemolowana nasiadówką u notariusza. W życiu nie kupowałam czegoś tak dużego. Jeśli mi się uda nie pomylić kont, dat, zgrać sprzedaż z kupnem, zostanę maklerem.

Wreszcie ktoś na moim poziomie papierowym – właścicielka domu, Malarka, też nie może się połapać w dokumentach, gdzieś je pozostawiała. Kiedy zgubię świstek (konieczne zaświadczenie, bez którego nie będzie końca świata), podejrzewam się o zjedzenie go przez sen. Potrzebne dokumenty przezornie trzymam przy łóżku już dzień wcześniej, by mieć je najbliżej siebie.

Moja paranoja rozwija się kilometrową nicią ze szpulki podejrzeń. Oplata wszystkich w jeden spisek: Malarka i Szaleniec niby się nie znają, ale może są w zmowie z Notariuszem. Zapłacę za chałupę i jej nie będzie, zniknie urzędowo. Dwa lata stała pusta, może to same ściany? Skąd ten pośpiech z kupnem naszego mieszkania i takie zbiegi okoliczności, a skąd zbiegły, zwiezienia?

Piotr mnie diagnozuje: osobowość paranoidalna. Zgadzam się, skąd ma być wyobraźnia lepiąca fakty w fabułę? Czym byłby pająk bez sieci łapiącej to, co się napatoczy? Pracowitą mrówką. A tak siedzi i dynda nogą, nic nie robiąc, ma wolny zawód i albo coś mu wpadnie, albo głodna bohema.

Dostaję finansowego bzika na myśl o wyjeździe do Włoch, za dwa dni przyjeżdżają synowie Piotra.

17 VI

Świat jest psychiczny. Dzwonią z produkcji Wesela Wojtka Smarzewskiego. Pytają, czy wystąpiłabym w jego filmie, życząc czegoś państwu młodym. Czemu ja? Proszę o wytłumaczenie. Dostano je faksem: „Czy tego chcecie, czy nie, mieliście i nadal macie na mnie wpływ – pisze reżyser. -Jaka by ta moja wrażliwość nie była, pewnie w dużym stopniu dzięki Warn (Mleczko, Nowakowski) «moje» Wesele ma taki, a nie inny kształt”.

Teraz jasne, dlaczego scenariusz Smarzewskiego, czytany przeze mnie bez wiedzy autora dwa lata temu, gdy Piotr opiniował go entuzjastycznie dla producenta, tak mi się podobał. Toż zachwycałam się własnym żebrem.

Ogłoszono, kim jest przeciętny Polak: 36-letnią kobietą w dużym mieście, 60-metrowe mieszkanie, lodówka, pralka, wóz i 1,5 dziecka (przeczytanej książki chyba też). To ja. Natomiast Połcia to już następne pokolenie: dworek na wsi, dwa obywatelstwa.

18 VI

Dzień wariata. Rano zdążyć na lotnisko odebrać synów Piotra, on musiał do Laboratorium. Później bank, wynieść stamtąd w kopercie kilkanaście tysięcy dolarów, pędem do notariusza – tam finał umowy wstępnej, której przez roztargnienie moje i Malarki jeszcze nie podpisałyśmy.

Kilkunastoletni bracia szwedzcy schodzą ze stopni samolotu jak z ringu. Młodszy – Feliks – bezkrwiście blady (brak słońca). Antoś – starszy – z krwawiącymi tamponami w nosie i włóczkowej czapce albo podartym opatrunku ściśle przylegającym do brudnej głowy. Był na skandynawskim Jarocinie i ubrania prześmierdły mu nie trawą, ale rzygami kolegów. Opiekując się kumplami, nie miał czasu jeść, pić i się złachał, stąd krew z nosa, no, trochę się dołożyła hemofilia.

– Mam przez nią zabronionych ze trzydzieści leków na przeziębienie – wykasłał.

– Jooo – potwierdza młodszy.

Odstawiam ich do domu i pędzę do banku. W radiu Rokita, przesłuchując Millera, bierze go w imadełka dociekliwości. Kilkanaście lat temu też walczył na prawo i logikę z komuchami w Krakowie. Wykrzykiwał im racje rzymsko-prawne. Teraz rozmawia z tymi samymi ludźmi i znowu jest górą, znowu prawdopodobnie bez konsekwencji. Czy on nie ma deja vu?

Trzy czwarte Polaków jest za ustąpieniem premiera. Tyle samo za Unią Europejską. Łatwiej wejść do Unii niż wyrzucić Millera wrośniętego we władzę.

Wygrzebuję z worka na szyi pieniądze dla notariusza. Chyba się przesłyszałam, o kilkaset złotych więcej, niż mówił poprzednio. Malarka zgadza się ze mną. Notariusz twierdzi, że mówił o kwocie brutto. Ja żyję w świecie netto (tym czystym, nieobciążonym brutalnością brutta).

– Nie mam więcej – biję się pustym woreczkiem w pierś.

Notariusz bierze kalkulator i robi mi dobrze.

– To ja obniżę – wychodzi dać sekretarce nowe rachunki.

– Co jest? – pytam Malarkę. – Co on obniżył?

– Notariusze mają widełki, mogą wziąć wedle uznania.

Czyja kupuję wielbłąda, czy jestem u państwowego urzędnika? Nie chcę według widzimisię, nie chcę widełek. W Polsce prawo też jest według widełek używanych przez diabełki. Notariusz podaje mi przy wyjściu książkę i prosi o dedykację.

– Brutto czy netto? – próbuję być z branży.

Wracam do domu, do międzynarodowej młodzieżówki -jeden Chopin kaszle i nadal krwawi, drugi Waryński przeżarty szkorbutem słania się pod ścianą. Pola wniebowzięta, ma nowych idoli. Chce z nimi spać, sikać na stojąco. Przede mną bagaże, najchętniej wlazłabym do walizki. Chcę być rzeczą, nie czuć, nie widzieć. Mieć jedyną zaletę – przydatność – i być odkładana na miejsce, na odpoczynek.

19 VI

Wyjeżdżamy o świcie. Młodzieżówka z tyłu. Pola w swoim foteliku trzyma braci za palce z radości i strachu: A jeśli znikną? Zagląda im uwodzicielsko w oczy, żeby byli, bardziej byli z nią.

– W imię ojca i synów – żegna się Piotr. – Ruszamy.

Z radia nowy polski przebój: nasze pierogi (z makiem) podano urzędnikom europejskim. Ustawiali się w kolejce po dokładkę. Ha, nasze niezakazane makowce – opium dla ludu europejskiego. We Francji uważają, że tradycyjne ciasto wschodnioeuropejskie z makiem jest wymysłem karteli narkotykowych. Indianie na uprawach koki też pewnie mówią o świętych roślinach niezbędnych do religijnych imprez.

Wysokie chmury, rozmyte nad Częstochową. Są gigantycznym zdjęciem rentgenowskim kości anielskich na ciemnoniebieskiej kliszy nieba.

Dąbrowa Górnicza i dymy z kominów w kształcie przysadzistych zniczy. Wiecznie dymiące lampki na grobie martwej tu ziemi.

W Krakowie obowiązkowe wycieranie o szacowne mury. Połcia biega po wawelskim dziedzińcu pulchniutka, roześmiana. Alegoria renesansu. Bezczelnie żywa, radosna i wszystkiego ciekawa. Nic ze średniowiecznej pokory. Czeka ją barokowe dojrzewanie form. Mądrości oświeconego rozumu, romantyczne miłości. Cały świat przed nią, jej Ameryka, jej księżyc, do którego wyciągała niedawno rączki. Pulsuje w niej ta sama energia, co w kolumnach tych krużganków. Dziś wyblakłych, w czasach świetności malowanych byczą krwią.

20 VI

W górach słabo słychać radio.

– Może być trochę klasyki? – wsuwam CD z Mozartem.

– To taka piosenka trwająca godzinę? – załamuje się Feluś.

On słucha tego, co większość dzieci w Szwecji – kapeli Antychryst po norwesku. Brzmi to dla nich śmieszniej niż dla nas czeski.

Polska flaga na przejściu granicznym. Białe łopocze, czerwone sztywnieje. Może jest strupem przyschniętej na jakiś czas historii.

Pola zbóż są kromkami chleba z okruszkami kłosów. Posmarowane lejącym się, miodowym światłem.