Moje są gwarancją niepokorności, znaczy, że mówię prawdę.
Przy arabskim stoisku sprzedawcy siedzą odwróceni tyłem do publiczności. Nie sprzedają książek, kłócą się między sobą. Francuskie obsługuje młodziutka elegantka. Ze stroju i akcentu – dobra paryska dzielnica. Pytam, co słychać.
– Nie rozumiem tych ludzi – skarży się. – Przychodzą do mnie ze zdjęciami sprzed pięćdziesięciu lat kogoś, kto wyjechał do Francji. Pytają, czy może coś o nim wiem. Co za naród! – prycha z obrzydzeniem.
– Gdzie pani się nauczyła tak dobrze po rosyjsku? – słyszałam te rozmowy.
– Jestem Rosjanką. Urodziłam się w Moskwie i tu studiuję romanistykę.
Czy można się nauczyć na pamięć nowego siebie? Ona zachowuje się w każdym drobiazgu, po gest paznokciem, jak rodowita paryżanka.
Polskie stoisko dostało pierwszą nagrodę. Nic dziwnego, pracowały przy nim ofiarne Polki z Ars Polony. Rozmawiam z tłumaczką „Literaturnoj Gazety”, gdy robi się wokół nas ciemno: szare garnitury, obstawa. Nadchodzi minister. Pytam tłumaczkę, jakiej jest narodowości, wygląda mi na Azjatę, a Rosjanie podobno popierają tylko swoich.
– Miała pani na myśli, czy jest Żydem? – odpowiada zaczepnie.
Czy ja wyglądam na antysemitkę, czy to zieje z moich słowiańskich rysów?
– Proszę pani, być Żydem to nie narodowość, to zaszczyt. – Nie wiem, co dalej, wpadam w czarny wir obstawy.
Wyjechać z międzynarodowych targów – gorzej niż wydostać się z rosyjskiego okrążenia. Żeby zmylić wroga, nie postawiono tu żadnych drogowskazów. Kręcimy się po podmoskiewskich lasach. Taksówkarz nie zna drogi, zaczepiani ludzie tym bardziej.
Nigdy, ani w Moskwie, ani tutaj nie usłyszałam odpowiedzi: „Tak, wiem!”
Lepiej nie wiedzieć.
7 IX
Codziennie dzwonię do domu i zazdroszczę im Polski. Byłam na placu Czerwonym. Cerkwie, te kolorowe mają w sobie wdzięk Disneylandu na katordze. Mostem tupie manifestacja studentów, ruskie juwenalia. Zagrzewają ich kołchoźniki charczące: Bolszaja Rossija!
Co ja, świeżo upieczona właścicielka dworku polskiego, robię pod Kremlem? Przeżywam patriotyczną tradycję?
Kolacja z wydawcą w marokańskiej knajpie, na przedmieściach wśród nowych biurowców.
Oczywiście nikt nic nie wie. Ani na ulicy (knajpa otworzona tydzień temu), ani w samej restauracji.
– Ma pani stolik? Na jakie nazwisko?
– Nie wiem. Czekam na swojego wydawcę.
Zamawiam miętowy marokański ulepek i siadam w strategicznym miejscu, nie można mnie nie zauważyć. Po godzinie mam jasność: ten dziwny uśmiech, gdy mnie zapraszał… Chciał dać mi do zrozumienia, że to na mój koszt, żebym sobie pozwiedzała. Przynajmniej uczciwie. Wydawca płacący za pisarza wcale mu nie funduje. Wydaje zarobione przez niego pieniądze.
Mam nowe przysłowie: „Gdy ktoś w Rosji wydaje ci książkę, niech ci się nie wydaje, że będziesz z tego coś mieć”.
Zamawiam pierwsze danie w menu. Prowadzą mnie do piwnicy, przechodzę tarasem, gdzie trwa bankiet przy ognisku.
Warto było przyjść. Jem podsmażaną gęsią wątróbkę i klocek sorbetu z fig. Niewiele tego, mniej więcej wielkości wizytówki kulinarnego raju. Płacę majątek, trudno. Smakołyki to jedyny cud, który można kupić. Za pieniądze dostaję przeszczep nieznanego zmysłu, bo nowy smak otwiera nowe odczucia. Nie sposób porównać wyrafinowania niedopieczonej, rozlewającej się wątróbki z żadnym innym wrażeniem. Symfonia? Za krótka. Rubensowskie odcienie? Zbyt wyciszona.
Szagajut po Moskwie, trafiam na ulicę Piotrogradzką. Zupełna Kongresowa. To kawałki Warszawy, Łodzi. Wzór zrujnowanego gustu. Oglądam się za jedynymi przystojniakami w tym mieście – młodymi popami. Niezdegenerowani wódą ani niepoturbowani ciężkim życiem. Mają twarze z katalogu: dusza rosyjska, inteligencja religijna. Długie włosy w kitkę, duchowi przywódcy Wschodu.
8 IX
Idę na mszę, idę na dziewiętnasty wiek. Kobiety w cerkwi umalowane jak pamiątkowe babuszki. Policzki w różane kółeczka, usta na czerwono i narysowane oczy lalek. Wszystkie w chustkach na głowie. Leją sobie herbatę z obtłuczonego metalowego czajnika. Nie jestem gdzieś na Solówkach, to centrum Moskwy. Błogosławione pięknymi śpiewami i podatkiem jednej kopiejki na odbudowę cerkwi od każdej butelki wody mineralnej. Innej nie da się tu pić.
Na Targach przy polskim stoisku, gdzie już wszyscy wiedzą o moim nieudanym spotkaniu z petersburskim wydawcą i każdy powiedział swoje zdanie na temat Rosji, ustawia się szpaler ciekawskich. Kroczy nim człowiek z Petersburga, w szarym swetrze i brodzie wytarzanej w marokańskiej złocistej kurkumie. Patrzy na mnie ikonowato, groźnie i zadumanie:
– A co, polska księżniczka nie była, zabyła?
– Była, godzinę czekała.
Jedno nie wierzy drugiemu, porównujemy fakty, adresy. Zgadza się. Kiedy jadłam w piwnicy, na górze odbywał się przy ognisku bankiet na moją cześć. Wydawca powiedział rosyjskiej obsłudze, kogo oczekuje, ja też rozmawiałam z Marokańczykiem po francusku. Rosjanie się z nim nie dogadali, my się nie zauważyliśmy. Wydawca nie powiedział mi o przyjęciu, chciał zrobić niespodziankę. Zrobił, z zaskoczenia nie byłam na bankiecie, pierwszym w życiu dla mnie.
Pyta, czy przyjadę w białe noce do Petersburga promować Polkę. Upewniam się, czy do tego Leningradu, co jest Piotrogradem. I tak się nam coś pomyli, wolę nie ryzykować.
Wreszcie powrót. Głowacki odleciał dzień wcześniej, szczęściarz. Był moim mental guardem, więc słowiańskiej duszy czegoś brak.
Ominął go wyczyn wracającego z nami polskiego dziennikarza. Nawalony stoliczną nie wyrobił psychicznie widoku sołdatów przy odprawie na lotnisku. Za wszelką cenę musiał się wydostać z oblężenia. – Nie wezmą mnie żywcem – postanowił. Alkohol połączył się mu z genami i bohatersko dał nura w czeluść prze-świetlarki bagaży.
Pola z rozwianym włosem, dłuższym od niej zwiniętej w kłębek, śpi na Okęciu w ramionach Piotra.
9 IX
Z samego rana przyjeżdża stolarz sfotografować swoją szafę do albumu rzeczy udanych. Gratuluje mi zajęcia pierwszego miejsca w Moskwie, widział w „Teleexpressie”. Przez chwilę jestem Marylą Rodowicz albo sportsmenką. Nie próbuję tłumaczyć, że nie ja, tylko stoisko, w końcu pokazali w telewizji, na jego własne oczy.
10 IX
Dzwonią z miasta, więc jadę. Co za przyjemność nie być w Moskwie. Najpierw do Wydawnictwa, wydają pierwsze w Polsce pocketbooki. Na okładce Polki… jabłuszko. Bo Grochola ma gruszkę na Nigdy w życiu? Ile to już obrazków z owockiem: wisienki dla homo, jabłuszka dla hetero. Czy na okładkach trzeba wybierać między infantylizacją a porno? Jesteśmy w przedszkolu, gdzie każdy ma szafkę z grzybkiem, w szopkach politycznych są zwierzątka, a dla starszaków silikonowy koktajl z cycków?
W barku Edipressu, gdzie na kolanie robię korektę felietonu, dolatuje mnie zapach grzanek z omastą intelektualną Doroty Maj, naczelnej „Urody”:.Żyjemy na wyspach unoszących się nad rzeczywistością”.
Z gazet wychyla się wszędzie Kwaśniewska. Tylko 80 procent widzi ją jako prezydenta. Gdzie dwudziestoprocentowa reszta? Przecież kult Matki Boskiej jest w Polsce prawie stuprocentowy.
Skręcam desperacko do sklepu z lampami. Jeśli nie kupię dzisiaj, znowu kilka lat będziemy bez żyrandola. Lepiej od razu zawiesić szubienicę z ogoloną głową żarówki. Nie mogę wybrać, każdy podobny do pałąka i kręcąc się brzydzi.