Czasem śniło jej się, że gonią ją dzieci. Kiedy policja rozkopała klepisko w piwnicy, znaleźli zwłoki ośmiorga dzieci. Jędza mówiła: Ośmioro biednych maleństw! Kręcąc głową, powtarzała to wszystkim znajomym, które ją odwiedzały, a one złym wzrokiem patrzyły na nią. Musiała o tym wiedzieć, mówiły. Była mała, ale musiała się domyślać, co się dzieje.
Nie dała się stłamsić. Nie obchodziło jej, czy to prawda, czy nie. Rodzice ją kochali, a tych wrzeszczących, brudnych bachorów i tak nikt nie chciał. Przecież właśnie dlatego trafiły do jej matki. Wiele lat ciężko harowała i w podzięce za to, że się opiekowała niechcianymi dzieciakami, została upokorzona, sponiewierana i zabita. To samo zrobili z ojcem. Pomagał matce grzebać dzieci, więc uznali, że on również zasłużył na śmierć.
Policja zabrała rodziców, a ona trafiła do jędzy. Nikt nie chciał jej do siebie wziąć, ani krewni, ani znajomi. Nikt nie chciał mieć do czynienia z nikim z rodziny. Fabrykantka aniołków z Fjällbacki – tak zaczęli nazywać matkę w dniu, gdy policja znalazła szkielety dzieci. Śpiewali nawet o niej piosenki. O morderczyni dzieci, która je topiła w balii, i o jej mężu, który zakopywał ciała w piwnicy. Znała je na pamięć. Zasmarkane dzieci jędzy, jej przybranej matki, śpiewały je przy każdej okazji.
Znosiła to wszystko, bo dla swoich rodziców była upragnioną i ukochaną księżniczką. Tylko w nocy, kiedy słyszała, jak skrada się do niej przybrany ojciec, trzęsła się ze strachu. Wtedy żałowała, że nie umarła razem z rodzicami.
Josef nerwowo przesunął kciukiem po kamieniu, który trzymał w dłoni. Dla niego to było ważne spotkanie i nie chciał, żeby Sebastian je zepsuł.
– Proszę bardzo. – Sebastian wskazał na leżący na stole projekt architektoniczny. – Oto nasza wizja. A project for peace in our time [4].
Josef westchnął w duchu. Jakoś nie chciało mu się wierzyć, żeby drętwa mowa, choćby po angielsku, miała zrobić wrażenie na zarządzie gminy.
– Mój partner chce powiedzieć, że dla gminy Tanum to wspaniała szansa uczynienia czegoś dla pokoju. Inicjatywa, która przysporzy wam szacunku.
– Właśnie. Pokój na świecie to fajna rzecz, a z ekonomicznego punktu widzenia to wcale niegłupi pomysł. W perspektywie przyczyni się do zwiększenia napływu turystów i liczby miejsc pracy. Wiadomo, co to znaczy. – Sebastian podniósł rękę i potarł palcem wskazującym o kciuk. – Więcej pieniędzy w kasie gminy.
– Oczywiście, przede wszystkim jednak to ważny projekt pokojowy – powiedział Josef. Musiał się powstrzymywać, żeby nie kopnąć Sebastiana pod stołem. Kiedy przyjmował od niego pieniądze, wiedział, że tak będzie, ale nie miał wyboru.
Erling W. Larson z aprobatą kiwnął głową. Po skandalu z remontem Badhotellet we Fjällbace przyczaił się na jakiś czas, ale już zdążył wrócić do polityki. Dzięki temu projektowi mógłby pokazać, że nadal jest kimś, z kim należy się liczyć. Josef miał nadzieję, że Erling zdaje sobie z tego sprawę.
– Całkiem interesujące, nie powiem – powiedział Erling. – Proszę powiedzieć coś więcej o tym, jak sobie to wyobrażacie.
Sebastian zaczerpnął tchu, ale Josef go uprzedził:
– To kawałek historii – powiedział, wyciągając rękę z kamieniem. – W tutejszych kamieniołomach Albert Speer kupował granit dla Trzeciej Rzeszy. Razem z Hitlerem snuł wielkie plany przekształcenia Berlina w stolicę świata, Germanię. Granit miał być przetransportowany do Niemiec i użyty do budowy. – Josef wstał i zaczął się przechadzać. Cały czas opowiadał. W uszach miał stukot butów niemieckich żołnierzy, o którym rodzice opowiadali mu z przerażeniem. – Potem nastąpił zwrot – ciągnął. – Germania nie wyszła poza stadium projektu, chociaż Hitler fantazjował o niej do ostatnich dni. Niezrealizowane marzenie, wizja wspaniałych pomników i budowli, które miały powstać kosztem milionów żydowskich ofiar.
– Ojej, co za okropność – powiedział beztrosko Erling.
Josef spojrzał na niego z rezygnacją. Oni tego nie rozumieją, nikt nie rozumie. Ale nie zamierzał im pozwolić zapomnieć.
– Dużych partii granitu nie zdążyli wywieźć…
– I teraz pojawiamy się my – przerwał mu Sebastian. – Wymyśliliśmy, że z tego granitu można produkować symbole pokoju. Można by je sprzedawać. Przy odpowiednim marketingu mogłoby to przynieść niezły zarobek.
– A za zarobione pieniądze można zbudować muzeum historii Żydów i postawy Szwecji w kwestii żydowskiej, na przykład rzekomej neutralności podczas drugiej wojny światowej – dodał Josef.
Usiadł, Sebastian objął go za ramiona i uściskał. Josef powstrzymał się przed zrzuceniem ręki kolegi. Uśmiechnął się sztucznie. Poczuł się tak samo jak kiedyś, na Valö. Ani wtedy, ani teraz nie miał nic wspólnego ani z Sebastianem, ani z resztą tak zwanych przyjaciół. Choćby się nie wiadomo jak wysilał, nigdy nie zostanie dopuszczony do eleganckiego świata, z którego pochodzą John, Leon i Percy. Zresztą nawet mu na tym nie zależało.
Ale teraz potrzebował Sebastiana. To była jedyna szansa, żeby się spełniło marzenie, które snuł od wielu lat: chciał uratować żydowskie dziedzictwo i szerzyć wiedzę o zbrodniach popełnionych na narodzie żydowskim. Gotów był zawrzeć pakt choćby z diabłem, oczywiście w nadziei, że z czasem będzie mógł się go pozbyć.
– Dokładnie tak, jak powiedział mój wspólnik – włączył się znów Sebastian – powstanie naprawdę dobre muzeum. Będą do niego pielgrzymować turyści z całego świata. A wy zyskacie na tym projekcie wizerunkowo.
– Całkiem niegłupio – zauważył Erling. – Co o tym sądzisz? – zwrócił się do Una Brorssona, swojego zastępcy, który mimo upału włożył kraciastą flanelową koszulę.
– Może warto się temu przyjrzeć – mruknął Uno. – Zależy, ile gmina musiałaby do tego dołożyć. Czasy są ciężkie.
Sebastian uśmiechnął się szeroko.
– Na pewno dojdziemy do porozumienia. Najważniejsze, że jest zainteresowanie i chęci. Sam też zainwestuję sporą kwotę.
Ale nie mówisz im, na jakich warunkach, pomyślał Josef. Zagryzł wargi. Mógł zrobić tylko jedno: z celem przed oczami w milczeniu przyjąć, co dają. Pochylił się, żeby potrząsnąć wyciągniętą ręką Erlinga. Teraz już nie ma odwrotu.
Niewielki ślad na czole, blizny na ciele i lekkie utykanie. To jedyne widoczne ślady po wypadku sprzed półtora roku. Straciła wtedy dziecko, którego oczekiwali z Danem, i sama o mało nie zginęła.
A w środku… to co innego. Nadal czuła się mocno poturbowana.
Stanęła przed drzwiami i zawahała się. Czasami było jej trudno spotykać się z siostrą. Jej wszystko się poukładało. Na Erice wypadek nie zostawił żadnych śladów, nie straciła niczego. Ją bolały i swędziały rany, ale kiedy była z Eriką, goiły się.
Nigdy by nie przypuszczała, że rekonwalescencja potrwa tak długo. I całe szczęście, bo gdyby wiedziała, może nie odważyłaby się wyjść z apatii, w której się pogrążyła, gdy jej życie rozpadło się na tysiące kawałków. Niedawno powiedziała Erice żartem, że jest jak stara waza, z którymi miała do czynienia, gdy pracowała w domu aukcyjnym. Waza, która rozbiła się po upadku na podłogę i którą pieczołowicie sklejono. Z daleka wygląda, jakby była cała, ale kiedy się przyjrzeć bliżej, wyraźnie widać wszystkie rysy. Właściwie to wcale nie był żart. Zdała sobie z tego sprawę, gdy nacisnęła dzwonek. Tak właśnie jest. Jest rozbitą wazą.
– Proszę! – zawołała Erika.
Anna weszła i zrzuciła buty.
– Zaraz przyjdę, tylko przebiorę bliźnięta.