Nadgodziny stały się rutyną. Po fajrancie piłem coraz więcej i więcej. Ośmiogodzinny dzień pracy był już tylko wspomnieniem: idąc rano do roboty, mogłoś być pewien, że spędzisz tam przynajmniej jedenaście godzin. Dotyczyło to również soból, które niegdyś o połowę krótsze – stały się normalnym dniem roboczym. Wojna wciąż trwała, ale damy kupowały takie ilości ciuchów, jakby je diabeł opętał…
Byłem właśnie po takim dwunastogodzinnym dniu pracy. Miałem już na sobie palto, wydostałem się z piwnicy na parter, zapaliłem papierosa i poszedłem już korytarzem do wyjścia, kiedy usłyszałem głos szefa:
– Chinaski!
– Co takiego?
– Pozwól pan tutaj.
Szef siedział w gabinecie i palił długie, kosztowne cygaro. Wyglądał na w pełni wypoczętego.
– To mój przyjaciel, Carson Gentry.
Znajomy szefa także palił długie, kosztowne cygaro.
– Pan Gentry jest również literatem. To jego pasja. Gdy usłyszał ode mnie, że mamy tu jakiegoś pisarza, zapragnął pana poznać. Nie ma pan nic przeciwko temu, prawda?
– Nie. Nie mam.
Siedzieli, patrzyli na mnie i palili te swoje cygara. Upłynęło kilka minut. Zaciągali się dymem, wydmuchiwali dym i dalej na mnie patrzyli.
– Pozwolicie panowie, że sobie już pójdę? – spytałem.
– Ależ oczywiście – odpowiedział mój szef.
29
Z pracy wracałem zawsze piechotą. Od domu, w którym wynajmowałem pokój, dzieliło mnie sześć czy siedem przecznic. Wszystkie drzewa wzdłuż ulic wyglądały tak samo: małe, pokurczone, bezlistne, półżywe od mrozu. Podobały mi się. Szedłem przed siebie, a nade mną świecił zimny księżyc.
Ta scena w biurze jakoś nie dawała mi spokoju. Przypominałem sobie te ich cygara, wykwintne garnitury. Myślałem o dużych porcjach steków, jazdach długimi krętymi alejami wiodącymi do pięknych domostw. Beztroskie życie. Podróże do Europy. Piękne kobiety… Czy oni są ode mnie aż o tyle mądrzejsi? Jedyne, co nas różni, to pieniądze i pragnienie ich gromadzenia.
Ja też się tego nauczę. Zacznę odkładać każdy grosz. Wpadnę na jakiś pomysł, zaciągnę pożyczkę. Najmę kogo trzeba, wyleję kogo zechcę. Whisky będę trzymał w szufladzie biurka, a moja żona będzie miała biust XXL, i taką dupę, że gazeciarz na rogu spuści się w spodnie, gdy zobaczy, jak potrafi nią kręcić. Nieraz ją zdradzę, u ona uda, że nic o tym nie wie, aby tylko żyć sobie w moim domu i korzystać z mojego bogactwa. Mężczyzn będę wyrzucał z pracy tylko po to, by zobaczyć ich przerażone twarze. Kobietom też nie przepuszczę: będę wyrzucał takie, które nie zasłużyły na to, by zostać wyrzucone.
Oto czego człowiek najbardziej potrzebował: nadziei! To jej brak tak potrafił człowieka zdołować. Weźmy choćby tamte dni w Nowym Orleanie, kiedy zdarzało mi się żyć tygodniami na dwóch pięciocentowych batonikach dziennie, żeby tylko mieć czas na pisanie. I co z tego? Przymieranie głodem nie podniosło sztuki na wyżyny. Raczej obniżyło jej loty. Okazało się, że korzenie ludzkiej duszy tkwią w żołądku. Po befsztyku z polędwicy i półlitrze whisky człowiek pisze o niebo lepiej niż po jakimś słodkim paskudztwie za piątaka. Mit o głodującym artyście okazał się bzdurą. A gdy wreszcie do ciebie dotarło, że wszystko razem jest gówno warte, stałeś się na tyle mądry, by zacząć żyłować i gnoić bliźniego swego. Zbuduję teraz swoje imperium na stosach wdeptanych w ziemię ciał i złamanych karier bezbronnych dzieci, kobiet i mężczyzn! Pokażę im, kto tu kogo pierdoli! Już ja im pokażę!
Dotarłem do domu, w którym mieszkałem. Wszedłem po schodach, otworzyłem drzwi mojego pokoju i zapaliłem światło. Pani Downing wsunęła mi pod drzwi pocztę: na podłodze leżała duża brązowa koperta z przesyłką od Gladmore'a. Podniosłem ją; była ciężka, pełna nie przyjętych do druku rękopisów. Usiadłem i wyjąłem z niej list.
Szanowny Panie Chinaski!
Odsyłamy cztery opowiadania. Zostawiamy sobie natomiast piąte, noszące tytuł: „Moja spitapiwem dusza ma w sobie więcej smutku niż wszystkie umarłe choinki świata”. Od dłuższego czasu z uwagą śledzimy pańskie próby i jesteśmy nadzwyczaj szczęśliwi, że możemy przyjąć do druku Pana utwór.
Z wyrazami szacunku
Clay Gladmore
Wstałem z krzesła, nadal ściskając w ręku zawiadomienie o przyjęciu do druku mojego opowiadania. PIERWSZE W MOIM ŻYCIU. Z „Frontfire” najbardziej liczącego się magazynu literackiego Ameryki. Nigdy jeszcze świat nie wydał mi się taki wspaniały, tak pełen obietnic. Zrobiłem kilka kroków, usiadłem na łóżku i jeszcze raz to przeczytałem. Studiowałem każdy zawijas w skreślonym ręką Gladmore'a podpisie. Wstałem, podszedłem do szafy i przyszpiliłem do niej list. Następnie zrzuciłem z siebie ubranie, zgasiłem światło i położyłem się do łóżka. Bezskutecznie próbowałem zasnąć. Musiałem wstać, zapalić światło, podejść do szafy i przeczytać to jeszcze raz:
Drogi Panie Chinaski…
30
Często spotykałem na korytarzu Gertrudę. Rozmawialiśmy ze sobą, ale na miasto ponownie już jej nie zaprosiłem. Stawała bardzo blisko, delikatnie kołysząc się na swych bardzo wysokich obcasach, co pewien czas tracąc równowagę, zupełnie jak pijana. Pewnego niedzielnego ranka natknąłem się na nią na trawniku przed domem. Była tam również Hilda. Dziewczyny lepiły śnieżki; wesołe i rozwrzeszczane, zaczęły nimi we mnie rzucać. Tam, gdzie dotąd mieszkałem, nigdy nie było śnieżnych zim, początkowo więc szło mi marnie, wkrótce jednak odkryłem, jak należy ugnieść pigułę, by daleko nią cisnąć. Gertruda wpadła w uniesienie, krzyczała. Była śliczna. Porażająco piękna. Istne wyładowanie elektryczne. Przez chwilę miałem ochotę przeciąć dzielący nas trawnik i dobrać się do niej. Ale zaraz zrezygnowałem i odszedłem ulicą, a koło mojej głowy przelatywały ze świstem piguły.
Dziesiątki tysięcy młodych mężczyzn walczyło w Europie, w Chinach i na wyspach Pacyfiku. Kiedy wrócą z wojny, ta dziewczyna znajdzie sobie któregoś z nich. Nie będzie miała z tym problemu. Nie z takim ciałem. Nie z takimi oczami. Nawet Hilda nie powinna mieć z tym trudności.
Zaczęło mi chodzić po głowie, że chyba już czas opuścić Saint Louis. Postanowiłem wrócić do Los Angeles. A tymczasem dalej drukowałem ręcznie sterty opowiadań, upijałem się, słuchałem Piątej Beethovena, Drugiej Brahmsa…
Pewnego szczególnego wieczoru, wracając z pracy, wpadłem do pobliskiego baru. Usiadłem, wypiłem z pięć lub sześć piw, wstałem i wyszedłem na ulice. Do domu pani Downing miałem już blisko, wystarczyło minąć jedną przecznicę. Idąc korytarzem, zobaczyłem, że drzwi do pokoju Gertrudy są otwarte.
– Henry…
– Cześć! – Stanąłem w progu, spojrzałem na nią. – Gertrudo… Wyjeżdżam stąd. Złożyłem dziś wymówienie.
– Och, jaka szkoda!
– Wszyscy byliście dla mnie bardzo życzliwi.
– Słuchaj… Zanim wyjedziesz, chciałabym, żebyś poznał mojego chłopca.
– Twojego chłopca?
– Tak. Właśnie się tu wprowadził. Mieszka przy tym samym korytarzu.
Poprowadziła mnie do jakiegoś pokoju i zapukała. Stanąłem za nią. Drzwi się otworzyły. Zobaczyłem spodnie w szaro – białe prążki, koszulę z długimi rękawami w kratę, krawat. Rzadki wąsik. Nieobecne oczy. I ledwie widoczną niteczkę smarków, która wyciekała mu z nosa, tworząc na końcu małą, lśniącą kropelkę. Kropelka spłynęła w dół, osiadła na wąsach, zbierała się, żeby kapnąć, ale na razie tkwiła na nich jeszcze i odbijała światło.