– Henry, to jest Grace, a to Jerry. Dziewczyny, poznajcie mojego kolegę. Henry Chinaski.
– Sie masz – powiedziała Grace.
– Jak leci? – spytała Jerry.
– Miło mi panie poznać.
Tankowali whisky. Z piwem, w charakterze popychacza. Na środku stołu stała miska z czarnymi i zielonymi oliwkami, strączkami chili i młodymi pędami selera. Sięgnąłem po strączek chili.
– Częstuj się – mruknął Wilbur, gestem ręki wskazując butelkę. – Tu jest samoobsługa.
Piwo już wcześniej przede mną postawił. Nalałem sobie lufkę.
– Czym się zajmujesz? – spytał gospodarz.
– Henry jest pisarzem – oznajmiła Laura. – Drukują go w miesięcznikach.
Wilbur zwrócił się w moją stronę.
– Naprawdę jesteś pisarzem?
– Czasami.
– Potrzebuję kogoś, kto ma dobre pióro. Dobry jesteś?
– Każdy pisarz uważa się za dobrego.
– Szukam kogoś, kto napisałby dla mnie libretto. Skomponowałem operę „Imperator San Francisco”. Wiesz, że był kiedyś facet, który chciał zostać imperatorem tego miasta?
– Nie. Nic o tym nie słyszałem.
– To bardzo ciekawa historia. Mam książkę o nim. Dam ci do przeczytania.
– Fajnie.
Siedzieliśmy przez chwilę, popijając w milczeniu. Przyglądałem się trójce dziewczyn. Były mniej więcej w tym samym wieku – gdzieś około trzydziestu pięciu lat – atrakcyjne, bardzo seksowne i świadome, że tak się je odbiera.
– Jak ci się podobają te zasłony? – spytał Wilbur. – Dziewczyny specjalnie je dla mnie zrobiły. One są bardzo utalentowane.
Przyjrzałem się zasłonom. Napaćkane na nich były olbrzymie czerwone truskawy z szypułkami i kropelkami rosy na szypułkach. Istny wymiot.
– Bardzo ładne – stwierdziłem.
Wilbur podał następne piwa. Każdy z nas nalał sobie kolejną porcję whisky.
– Nie przejmuj się, że widać dno – zakomunikował gospodarz. – Jak skończymy tę flaszkę, to wyjmiemy następną.
– Dziękuję, Wilbur.
Spojrzał na mnie.
– Ręka mi sztywnieje. – Uniósł ją i poruszał palcami. – Prawie już nie mogę nią ruszać. Pewnie niedługo umrę. Lekarze nie mogą odkryć, co mi dolega. Dziewczyny myślą, że się wygłupiam, i jak im mówię o mojej chorobie, to sobie ze mnie żartują.
– Ja nie myślę, że się wygłupiasz – zapewniłem go. – Wierzę ci.
Wypiliśmy parę kolejek.
– Podobasz mi się – powiedział Wilbur. – Wyglądasz na faceta, który był tu i tam, swoje w życiu widział. Wyglądasz na faceta z klasą. Większość ludzi nie ma w sobie czegoś takiego. A ty to masz.
– Na klasie to ja się akurat nie znam. Ale rzeczywiście bywałem tu i tam.
– Przejdźmy do tamtego pokoju. Chcę ci zagrać kilka fragmentów z mojej opery.
– Świetnie.
Otworzyliśmy następną flaszkę, zabraliśmy ze sobą parę piw i przeszliśmy do sąsiedniego pokoju.
– Wilbur, chcesz, żebym ci ugotowała jakąś zupkę? – spytała Grace.
– Jak można jeść zupkę, grając na organach? – odparł.
Wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem. Fajny był ten Wilbur, wszyscy go tu lubili.
– Jak się schla, zaczyna rozrzucać pieniądze po podłodze – szepnęła mi na ucho Laura. – Wyzywa nas od ostatnich i ciska w nas moniakami. Mówi, że tyle jesteśmy warte. Potrafi być bardzo wredny.
Wilbur wstał i poszedł do swojej sypialni. Gdy wrócił po chwili, na głowie miał żeglarską czapeczkę – taką jaką noszą kapitanowie jachtów. Zasiadł przy klawiaturze i zaczął swą jedyną ręką i niewładnymi palcami grać na organach. Bardzo głośny był ten jego instrument. Siedzieliśmy, popijając i słuchając jego gry. Kiedy skończył, nagrodziłem go oklaskami.
Wilbur obrócił się na stołku w moją stronę.
– Wiesz, parę dni temu były u mnie dziewczyny, zrobiło się późno i nagle słychać krzyk: „NALOT!” Żebyś widział, jak one wiały: jedna goła, druga w samych majtkach, trzecia w biustonoszu. Wszystkie poleciały schować się do garażu. Ale jaja! Siedziałem na piętrze, a one pojedynczo, jedna po drugiej, z powrotem się tu przemykały. Z garażu! Naprawdę było to zabawne.
– Kto je nastraszył policją? – spytałem.
– A jak myślisz, kto? Ja.
Wstał, przeszedł do sypialni i zaczął się rozbierać. Przez otwarte drzwi widać było, jak siedzi na skraju łóżka, w gatkach i podkoszulku. Laura weszła do jego pokoju, przysiadła obok niego na łóżku i go pocałowała. Zaraz potem wyszła, przepuszczając w drzwiach Jerry i Grace. Zbliżyła się do balustrady i wskazała palcem na podnóże schodów. Zszedłem na dół po swoją walizkę.
33
Nazajutrz, gdy tylko się obudziliśmy, Laura zaczęła mi opowiadać o Wilburze. Była 9.30 rano, w domu panowała cisza.
– Facet jest milionerem – zaczęła. – Nie daj się zwieść wyglądem tego starego domu. Odziedziczył fortunę po dziadku i ojcu. Obaj wykupili tu dookoła masę gruntów. Grace jest jego dziewczyną, ale daje mu nieźle popalić. I słusznie, bo to kawał skąpego sukinsyna. Lubi opiekować się dziewczynami poznanymi w knajpach, takimi, co nie mają gdzie spać. Oferuje im żarcie i wyro. Nic więcej. Żadnych pieniędzy. No i daje się napić, ale tylko wtedy, kiedy sam pije. A i tak Jerry potrafiła wyrwać od niego trochę grosza. Którejś nocy napalił się na nią, zaczął ją ganiać dookoła stołu, a ona powiedziała mu twardo: „Nie, nie, nie! Nic z tego. Chyba że będziesz mi płacił pięćdziesiąt dolców miesięcznie. Do końca życia”. W końcu podpisał jej jakiś świstek i wiesz, co się okazało? Sąd uznał, że to jest ważne. Musi jej teraz bulić pięćdziesiąt dolców, miesiąc w miesiąc. A w dodatku tak to zostało sformułowane, że po jego śmierci spadkobiercy dalej będą musieli jej płacić.
– Nieźle – zauważyłem.
– Ale i tak jego dziewczyną numer jeden jest Grace.
– A ty?
– Ja to tylko tak… z doskoku. Od niedawna.
– To dobrze. Bo mi się podobasz.
– Naprawdę?
– Żebyś wiedziała.
– Słuchaj teraz: jeśli rano wyjdzie z sypialni w tej swojej żeglarskiej… no wiesz, w tej kapitańskiej czapce, to znaczy, że wyruszamy na morze. Doktor kazał mu kupić jacht. Dla zdrowia.
– Duży jest ten jacht?
– No pewnie. Słuchaj, czy to ty wczoraj pozbierałeś te wszystkie monety z podłogi?
– Tak.
– To niedobrze. Lepiej wziąć część, a część zostawić.
– Chyba masz rację. Powinienem trochę ich z powrotem podrzucić?
– Jak będziesz miał okazję.
Zacząłem właśnie wyłazić z łóżka, żeby się ubrać, gdy do sypialni wpadła Jerry.
– Stoi przed lustrem, przymierza czapkę i ustawia ją pod właściwym kątem. Jedziemy na jacht!
– W porządku, Jerry – powiedziała Laura.
Oboje zaczęliśmy się ubierać. Zdążyliśmy na czas. Wilbur nie odzywał się do nikogo. Męczył go kac. Zeszliśmy za nim po schodach do garażu, w którym stał niewiarygodnie stary samochód. Tak archaiczny, że tylne siedzenie zainstalowane miał w kufrze bagażnika. Grace i Jerry usiadły z przodu obok kierowcy, a ja z Laurą z tyłu, w tej dostawce. Wilbur wyjechał na wstecznym do końca podjazdu, zawrócił, skręcił na południe w Alvarado – i za chwilę byliśmy już w drodze do San Pedro.
– Widziałeś, co za skurwysyn? Ma kaca i nie pije. A jak sam nie pije, to nikomu nie daje pić. Uważaj, żeby nie podpaść – instruowała mnie Laura.
– Cholera jasna! Muszę się czegoś napić.
– Wszyscy się przez niego męczymy – odparła. Wyjęła z torebki pół litra, odkręciła nakrętkę i podała mi flaszkę. – Cały czas sprawdza, co robimy. Widzi nas we wstecznym lusterku. Poczekaj, aż spojrzy, i gdy tylko zacznie patrzyć na drogę, pociągnij sobie z gwinta.