Utkwiłem wzrok we wstecznym lusterku i po chwili zobaczyłem w nim oczy Wilbura. Wyraźnie nas pilnował. W sekundę potem patrzył już na drogę. Walnąłem sobie łyka i od razu poczułem się lepiej. Podałem flaszkę Laurze. Teraz ona czekała, aż w lusterku pojawią się jego oczy. Pojawiły się. Zniknęły. Laura pociągnęła łyk. Coraz przyjemniej nam się jechało. Zanim dotarliśmy do San Pedro, butelka była już pusta. Laura wyjęła z torebki gumę do żucia, ja zapaliłem cygaro i wysiedliśmy z wozu. Gdy pomagałem Laurze wygramolić się z kufra, spódniczka podjechała jej do góry i nagle zobaczyłem długie nogi w nylonach, kolana, szczupłe kostki. Wzięło mnie tak, że musiałem odwrócić wzrok i popatrzyć w stronę wody.
Jacht nazywał się „Oxwill”. Na całej przystani nie było większego jachtu. Podwiozła nas do niego mała motorówka. Weszliśmy na pokład. Wilbur pomachał ręką swoim kolegom żeglarzom i jakimś szczurom portowym, po czym spojrzał na mnie.
– Jak się czujesz? – spytał.
– Wspaniale, Wilbur! Wspaniale… jak imperator.
– Chodź! Pokażę ci coś.
Przeszliśmy na tył łodzi. Wilbur schylił się, szarpnął za jakiś pierścień i odsunął pokrywę luku. Spojrzałem w dół: były tam dwa silniki.
– Chcę ci pokazać, jak się uruchamia silnik pomocniczy, na wypadek gdyby coś nawaliło. To nic trudnego. Potrafię to robić jedną ręką.
Stałem znudzony i patrzyłem, jak Wilbur szarpie za linkę. Skinąłem głową, zapewniłem go, że zrozumiałem o co chodzi, ale okazało się, że na tym nie koniec: musiał mnie jeszcze nauczyć podnoszenia kotwicy i odcumowywania od nabrzeża. I to akurat wtedy, gdy jedyną rzeczą, jakiej potrzebowałem, była następna porcja alkoholu.
Wreszcie, po całej tej krzątaninie, wyruszyliśmy w drogę. Wilbur, w kapitańskiej czapce na głowie, stał za sterem, oblegany przez trójkę dziewcząt.
– Och, Willie! Pozwól mi posterować!
– Willi! Mnie pozwól!
Ja tam nie prosiłem, żeby mi pozwolił. Wcale nie miałem ochoty sterować. Zszedłem z Laurą na dół. Wnętrze przypominało luksusowy apartament hotelowy z kojami zamiast łóżek. Zaniosło nas prosto do lodówki. Była pełna jedzenia i trunków. Stała tam również napoczęta butelka whisky: trzy czwarte litra. Tę właśnie wyciągnęliśmy ze środka. Przyrządziłem porcyjkę z wodą mineralną. Wypiliśmy po jednym. Takie życie wydało mi się całkiem znośne. Laura nastawiła patefon i wysłuchaliśmy czegoś, co nazywało się „Odwrót Napoleona”. Spojrzałem na nią. Radosna, uśmiechnięta, naprawdę ładnie wyglądała. Pochyliłem się ku niej, pocałowałem ją, moja dłoń zaczęła wędrować w górę po jej udzie – i wtedy usłyszałem, że nagle zgasł silnik. Odwróciłem się. Na wiodących w dół schodkach pojawił się Wilbur.
– Wracamy do portu! – rzucił krótko. W tej kapitańskiej czapce wyglądał całkiem groźnie.
– Po co? – spytała Laura.
– Ona znowu wpadła w tę swoją chandrę. Boję się, że wyskoczy za burtę. Nie odzywa się do mnie. Siedzi nieruchomo i patrzy przed siebie. Boję się, że w każdej chwili może rzucić się do oceanu. A przecież ona nie umie pływać.
– Posłuchaj, Wilbur – powiedziała Laura. – Daj jej po prostu dziesięć dolców. Poleciały jej oczka w pończochach.
– Nie, wracamy. A poza tym… dlaczego wy tu pijecie?
Wilbur wszedł po schodkach na górę, znowu zaterkotał silnik, jacht zatoczył łuk i zaczęliśmy wracać do San Pedro.
– Za każdym razem, gdy mamy płynąć do Cataliny, jest to samo. Grace wpada w chandrę, siada i gapi się w ocean. Z chustką zawiązaną wokół głowy. W ten sposób naciąga go na różne rzeczy. Ale za burtę w życiu by nie wyskoczyła. Boi się wody.
– No cóż – westchnąłem. – Wypijmy jeszcze parę kolejek. Jak pomyślę o tym, że mam pisać wierszyki do tej opery Wilbura, to mi się żyć odechciewa.
– No pewnie. Tę flaszkę możemy dopić – przytaknęła Laura. – I tak już mu podpadliśmy.
Jerry zeszła na dół i przyłączyła się do nas.
– Grace nie może sobie darować, że to ja wyciągam od niego te pięćdziesiąt dolców miesięcznie. Przecież, cholera, za fryko tego nie biorę. Ledwie ona gdzieś wyjdzie, a ten stary skurwiel od razu na mnie włazi i zaczyna mnie dymać. Nigdy nie ma dość. Boi się, że umrze, i dlatego chce jeszcze odwalić tyle numerów, ile się da.
Wypiła kielonka i nalała sobie następnego.
– Niepotrzebnie odeszłam z działu kadr u Searsa Roebucka. Tam mi dopiero było dobrze.
Wypiliśmy wszyscy za tamte dobre czasy.
34
Zanim jacht przybił do nabrzeża, przyłączyła się do nas również Grace. Głowę nadal miała owiniętą chustką i nie brała udziału w rozmowie, tylko piłą. Wszyscy piliśmy. Także wtedy, gdy po schodkach zszedł Wilbur. Stał przez chwilę i w milczeniu nam się przyglądał.
– Zaraz wracam – warknął.
Było wczesne popołudnie. Piliśmy dalej, żeby skrócić oczekiwanie. Dziewczyny zaczęły się spierać, jak należy manipulować Wilburem. Upatrzyłem sobie jedną z koi, wlazłem do niej i usnąłem. Gdy się obudziłem, z wieczora po trochu robiła się noc i było zimno.
– Gdzie jest Wilbur? – spytałem.
– On tu nie wróci – powiedziała Jerry. – Jest wściekły.
– Wróci, wróci – mruknęła Laura. – Nie zostawi tu swojej Grace.
– Gówno mnie on obchodzi – oświadczyła Grace. – Może sobie nie wracać. Jedzenia i picia mamy tyle, że starczyłoby dla całej egipskiej armii na miesiąc.
A więc tak: miałem spędzić noc na największym w porcie jachcie z trzema kobietami. Najgorzej, że był taki cholerny ziąb. To od tej wody tak ciągnęło. Wylazłem z koi, wypiłem coś na rozgrzewkę i wpełzłem do niej z powrotem.
– O Jezu, jak zimno! – poskarżyła się Jerry. – Pozwól mi wejść do ciebie i trochę się ogrzać.
Zrzuciła pantofle i wskoczyła na moje legowisko. Laura i Grace, obie pijane, zawzięcie o czymś dyskutowały. Jerry była mała, okrągła, nawet bardzo okrągła, z takich, co to każdy chciałby się przytulić. Przywarła do mnie całym ciałem.
– Jezu, jak zimno! Obejmij mnie.
– Daj spokój! Laura…
– A co jej, kurwa, ubędzie?
– No wiesz… może ją to wkurzyć.
– Nic ją nie wkurzy. Przecież jesteśmy przyjaciółkami. Zaraz się przekonasz. – Jerry usiadła na koi. – Laura!
– Co takiego?
– Słuchaj, chcę się trochę pogrzać. W porządku?
– W porządku – odparła Laura.
Jerry z powrotem wślizgnęła się pod przykrycie.
– Widzisz! Nie ma żadnych pretensji.
– No dobra – powiedziałem. Wziąłem ją za dupę, przygarnąłem do siebie i pocałowałem.
– Tylko nie posuwajcie się za daleko – odezwała się Laura.
– Przecież on mnie tylko obejmuje – uspokoiła ją Jerry.
Wsadziłem jej rękę pod sukienkę i zacząłem gmerać przy majtkach. Ciężko to szło, a gdy w końcu sama zsunęła je nogami, byłem aż nadto podniecony. Wcisnęła mi język do ust i równie szybko go wyjęła. Robiliśmy to na boku, starając się zachować obojętny wyraz twarzy. Parę razy mi się wyśliznął, ale Jerry szybko wkładała go sobie z powrotem.
– Nie posuwajcie się za daleko – powiedziała ponownie Laura.
Znowu wypadł. Jerry chwyciła go ręką i ścisnęła.
– Przecież ona mnie tylko obejmuje – zapewniłem Laurę.
Jerry zachichotała i zagoniła go na miejsce. Tym razem już tam pozostał. Z chwili na chwilę byłem bardziej podniecony. „Kocham cię, ty dziwko” – syknąłem jej do ucha. I spuściłem się. Jerry wyszła z koi i powędrowała do łazienki. Grace właśnie przygotowywała kanapki z wołową pieczenia. Wylazłem ze swego legowiska. Prócz kanapek mieliśmy jeszcze sałatkę ziemniaczaną, pokrajane pomidory, kawę i sok jabłkowy. Wszyscy byliśmy głodni.