Выбрать главу

– O, kurwa – jęknęła Grace. – Mam przejebane.

– Owszem, ty masz przejebane – przytaknęła Jerry. – A ja mam dalej pół stówki miesięcznie.

– I swoje okrągłe, tłuste dupsko – powiedziała Grace.

– I moje okrągłe, tłuste dupsko – zgodziła się Jerry.

Spojrzałem na Laurę. Oboje wiedzieliśmy, że jesteśmy załatwieni. Nie było sensu o tym mówić.

Siedzieliśmy wszyscy przy barze, próbując wymyślić jakiś następny ruch.

– Zastanawiam się, czy to nie ja go uśmierciłam – odezwała się Jerry.

– Uśmierciłaś? W jaki niby sposób? – spytałem.

– Przez to, że mu tę gorzałkę ochrzciłam. Zawsze pił czyściochę i nic mu nie było. To ta woda mogła go zabić.

– Może i mogła – mruknąłem. – Tony – zwróciłem się do barmana. – Bądź tak miły i przyrządź dla tej pulchnej, małej panienki koktajlik. Wódeczka z wodą.

Grace nie wydało się to specjalnie dowcipne.

Sam tego nie widziałem, ale jak mi później opowiadano, po wyjściu z knajpy Grace poszła pod dom Wilbura i zaczęła się dobijać, łomotać, krzyczeć, by ją wpuszczono. Jego brat, lekarz, podszedł w końcu do drzwi, ale jej nie wpuścił – był załamany, zaćpany i jej nie wpuścił, ona jednak nie dała za wygraną i dalej się awanturowała. Ten lekarz nie znał bliżej Grace – czego, być może, powinien żałować, bo to była niezła dupa – poszedł więc do telefonu, wezwał policję i dopiero wtedy się zaczęło: Grace dostała takiego szału, że potrzeba było dwóch facetów, żeby założyć jej kajdanki. Zrobili przy tym błąd, bo skuli ją z przodu, a ona uniosła ręce, machnęła tymi bransoletami i rozpruła jednemu z gliniarzy policzek na wylot, tak że z boku było mu zęby widać. Przyjechało jeszcze więcej gliniarzy, zabrali Grace, wrzeszczącą, wierzgającą nogami, a potem już nigdy nie mieliśmy okazji ani jej, ani siebie nawzajem oglądać.

36

Całe rzędy zastygłych w bezruchu rowerów. Skrzynie pełne rowerowych części. Całe rzędy podwieszonych u powały rowerów. Zielone rowery, czerwone rowery, żółte rowery, fioletowe rowery, niebieskie rowery, rowery dla dziewcząt, rowery dla chłopców – wszystkie zawieszone wysoko – błyszczące szprychy, obręcze, opony, farba, skórzane siodełka, przednie światła, tylne światełka, hamulce ręczne. Setki rowerów, rząd za rzędem.

Mieliśmy godzinną przerwę na lunch. Jadłem go pośpiesznie – przez większą część nocy, aż do rana, byłem zwykle na nogach – ledwie żywy ze zmęczenia, cały obolały, myśląc o kryjówce, którą wypatrzyłem pod tymi rowerami. Wpełzałem pod ich trzy nieskazitelnie wyrównane rzędy, a potem leżałem na plecach i gapiłem się na zwieszające się nad głową równiutkie rzędy srebrnych szprych, obręczy, czarnych opon, pomalowanych błyszczącą farbą ram. Wszystko na swoim miejscu, idealny porządek: 500 czy 600 rozpostartych nad głową, osłaniających mnie od świata rowerów. Był w tym jakiś ukryty sens. Wpatrywałem się w nie, wiedząc, że mam przed sobą czterdzieści pięć minut wytchnienia pod rowerowym drzewem.

A jednocześnie wiedziałem także, że jeśli kiedykolwiek sobie odpuszczę i dam się ponieść fali tych lśniących, nowych rowerów, to będę skończony, i już się nigdy nie pozbieram. Kładłem się więc na plecach i pozwalałem tym kołom, szprychom i kolorom przynieść mi chwilę ukojenia.

Człowiek na kacu nigdy nie powinien leżeć płasko na plecach i wpatrywać się w powałę magazynu. Drewniane dźwigary w końcu się do ciebie dobiorą, a świetliki – te ze szkła, w którym widać gęstą kratę drucianego zbrojenia – sprawią, że poczujesz się jak w więzieniu. A potem jest już tylko ciężar powiek, pragnienie wypicia choć jednego kieliszka, a jeszcze później słyszysz, że zaczął się ruch, i wiesz, że twoja godzina już bezpowrotnie minęła, trzeba jakoś zwlec się na nogi, poczłapać na swoje stanowisko, wypełniać faktury, pakować zamówienia…

37

Była sekretarką kierownika. Nazywała się Carmen, z hiszpańska, ale miała jasne włosy, usta grubo wypacykowane szminką, nosiła obcisłe sukienki z dzianiny, wysokie szpilki, nylony, pas do pończoch. Och, ależ ona umiała kręcić, kołysać, wabić tym swoim tyłkiem! Kręciła nim przynosząc zamówienia, kręciła odchodząc do biura, a wszyscy chłopcy śledzili oczami każdy ruch, każde drgnienie jej pośladków, pulsujących, rozkołysanych, tańczących. Nie jestem podrywaczem. I nigdy nim nie byłem. Żeby być podrywaczem, trzeba umieć bajerować. To nie moja specjalność. Ale w końcu, skoro Carmen się napraszała, zaprowadziłem ją do jednego z tych wagonów, które rozładowywaliśmy na zapleczu magazynu. Było tam przyjemnie, ciepło – myślałem o błękitnym niebie, szerokich czystych plażach – a jednak wszystko razem było smutne: tak kompletnie wyprane z uczucia, że aż nie potrafiłem tego zrozumieć czy sobie z tym poradzić. Zadarłem jej sukienkę z dzianiny na biodra i dymałem ją na stojaka, aż wreszcie przycisnąłem wargi do jej nabrzmiałych, tłustych od szkarłatnej szminki ust, i spuściłem się pomiędzy dwa nie otwarte jeszcze kartony, podczas gdy w powietrzu unosił się pył, a ona stała oparta plecami o brudną, pełną drzazg ścianę wagonu, wtopiona w litościwą ciemność.

38

Każdy z nas pełnił jednocześnie funkcje magazyniera i spedytora. Każdy dostawał zamówienie, pobierał towar i przygotowywał wysyłkę. Kierownictwo zajmowało się jedynie wytykaniem błędów. A ponieważ ten sam człowiek od początku do końca odpowiadał za konkretną wysyłkę, nie można było zwalić winy na kogoś innego. Trzy, cztery spaprane zamówienia – i lądowało się za bramą.

Dla obiboków i leserów – czyli nas wszystkich tam zatrudnionych – jasne było, że nasze dni są policzone. Nie pozostawało nam nic innego, jak tylko odpuścić sobie i czekać, dopóki tamci nie odkryją, że się nie nadajemy. Tymczasem zaś znosiliśmy jakoś ten kierat, oddawaliśmy im parę uczciwych godzin swego czasu, a wieczorami chodziliśmy razem pić.

Pracowało nas tam trzech. Ja. Facet, który nazywał się Hector Gonzales – wysoki, przygarbiony, spokojny. Mieszkał ze swą śliczną meksykańską żoną przy górnej Hill Street, gdzie dzielił z nią wielkie, dwuosobowe łoże. Wiem to akurat, bo pewnego wieczoru wybraliśmy się razem na piwo i potem bardzo tę jego żonę przestraszyłem. Skończyliśmy wędrówkę po barach, przyszliśmy do niego pijani i wtedy wyciągnąłem ją z łóżka i pocałowałem. Na jego oczach. Wykombinowałem sobie widocznie, że na pięści byłbym od niego lepszy. Musiałbym tylko uważać, żeby mnie nie załatwił czymś ostrym. W końcu przeprosiłem ich oboje za to, że zachowałem się jak kutas. Ale i tak jego żona mnie nie polubiła – o co nie mogłem mieć do niej pretensji – i więcej już się tam nie zjawiłem.

Trzecim z nas był Alabam, drobny złodziejaszek. Kradł boczne lusterka, nakrętki, śruby i śrubokręty, żarówki, reflektory, klaksony, akumulatory. Ściągał suszące się na sznurkach damskie majtki i prześcieradła. Dywaniki z przedpokoi. Chodził na bazary, kupował trochę ziemniaków, a pod nie, na dno torby, ładował steki, plasterki szynki, puszki anchois. Wymyślił sobie również fałszywe imię i nazwisko: George Fellows.

George miał pewien paskudny zwyczaj. Pił ze mną, a gdy widział, że zbliżam się do stanu zniedołężnienia, rzucał się na mnie z pięściami. Strasznie mu zależało, żeby mi wpierdolić, ale był chuderlawy, a w dodatku tchórzliwy do szpiku kości. Zawsze udawało mi sio pozbierać na tyle, by przyładować mu parę razy w bebech, poprawić w łeb, z jednej i z drugiej strony – i to wystarczyło, by zataczając się i kulejąc, wiał na dół po schodach, zwykle z jakimś drobnym fantem w kieszeni, który mi zwinął – zmywakiem, otwieraczem do konserw, budzikiem, moim wiecznym piórem, pieprzniczką albo nożyczkami.