Osuszyłem szklankę do dna. Jakoś poszło.
– Wychodzę. Do widzenia, Jane.
– Do widzenia, Henry.
Ruszyłem przez korytarz w kierunku klatki, pokonałem cztery kondygnacje schodów, prześlizgnąłem się koło mieszkania właścicieli – zalegaliśmy z czynszem – i wyszedłem na dwór. Zszedłem ze wzgórza i znalazłem się na skrzyżowaniu Szóstej i Union Street. Przeciąłem pierwszą z tych ulic i skierowałem się na wschód. Był tam mały bazar. Przeszedłem wolno wzdłuż stoisk, po czym zawróciłem i zacząłem do nich podchodzić z przeciwnej strony. Stoisko z warzywami znajdowało się na froncie. Były tam pomidory, ogórki, pomarańcze, ananasy, grejpfruty. Stanąłem i zacząłem im się przyglądać. Zajrzałem do sklepu: starszy gość w fartuchu rozmawiał z jakąś kobietą, nikogo więcej nie było. Zwinąłem ogórek, wsadziłem go do kieszeni i ruszyłem przed siebie. Uszedłem nie dalej niż pięć metrów, gdy usłyszałem za sobą głos:
– Hej, panie. PANIE! Proszę natychmiast oddać ten OGÓREK, bo jak nie, to wezwę POLICJĘ! Jeśli natychmiast nie przyniesiesz mi go Z POWROTEM, to wsadzę cię do KRYMINAŁU!
Zawróciłem. Droga powrotna wydała mi się nieskończenie długa. Czułem na sobie wzrok gapiów. Trzech albo czterech. Wyciągnąłem z kieszeni ogórek i położyłem go na kupie ogórków. A potem skierowałem się na zachód. Tym razem poszedłem pod górkę Union Street, sforsowałem podejście od zachodniej strony wzgórza, pokonałem cztery kondygnacje schodów i otworzyłem drzwi. Jane oderwała wzrok od szklanki i spojrzała na mnie.
– Jestem zerem – oświadczyłem jej. – Nie potrafiłem nawet ukraść ogórka.
– Nie przejmuj się.
– Nastaw te naleśniki.
Podszedłem do dzbanka i nalałem sobie następną szklankę.
…Jechałem na wielbłądzie przez Saharę. Mój olbrzymi nos przypominał trochę dziób orła, ale mimo to byłem przystojny, a jakże, w białej szacie w zielone pasy. Odwagi też mi nie brakowało. Niejednego zdarzyło mi się zgładzić. U mego boku wisiał wielki zakrzywiony miecz. Zmierzałem w stronę namiotu. W jego cieniu, na mięsistym orientalnym dywanie, czekała - niecierpliwa i drżąca - czternastoletnia dziewoja, którą niebiosa obdarzyły mądrością wielką i nie rozdartym hymenem…
Przełknąłem następną porcję tej trucizny. Wstrząsnęło mnie, ale jakoś poszło. Nalałem szklankę Jane, nalałem szklankę sobie…
W którymś momencie, podczas jednej z tych naszych piekielnych nocy, dobiegła końca druga wojna światowa. Póki trwała, odbierałem ją co najwyżej jako odległą, mglistą realność, ale właśnie się skończyła. Zawsze trudno było znaleźć robotę, a teraz stało się to jeszcze trudniejsze. Codziennie wstawałem rano i robiłem obchód wszystkich publicznych biur pośrednictwa, poczynając od Farm Labor Market – agencji oferującej prace u farmerów i badylarzy. Zwlekałem się z łóżka o 4.30, na kacu, a do domu wracałem zwykle około południa. Chodziłem po pośredniakach, w tę i z powrotem, bez końca. Czasami udawało mi się złapać jednodniową robotę przy rozładowywaniu wagonów, ale dopiero wtedy, gdy zacząłem korzystać z usług prywatnych agencji, które zabierały jedną trzecią mojego zarobku. W rezultacie mieliśmy bardzo mało pieniędzy i coraz bardziej zalegaliśmy z czynszem. Ale nadal dzielnie ustawialiśmy w rzędach butelki, a czas wypełniało nam to, co przedtem: łóżko, awantury, czekanie.
Gdy wpadło skądś trochę grosza, szliśmy spacerkiem na Grand Central Market, by kupić tanie mięso na gulasz, marchewki, ziemniaki, cebule, selery. Wsadzaliśmy to wszystko do dużego garnka, a potem, mając pewność, że za chwilę się najemy, można było usiąść, pogadać, powąchać jak pachnie mięso, cebula, jarzynki, posłuchać, jak podskakuje pokrywka. Robiliśmy skręty z tytoniu, właziliśmy o najróżniejszych porach do łóżka, wstawaliśmy i zaczynaliśmy śpiewać piosenki. Czasem zjawiał się administrator, by nas uciszyć i przypomnieć, że zalegamy z czynszem. Współmieszkańcy nigdy nie zgłaszali skarg na nasze awantury, natomiast wyraźnie im się nie podobało, gdy śpiewaliśmy po kolei: Nie mam nic, więc mam wszystko; Mississipi; Kokardki, guziczki, pończoszki, trzewiczki; Toczy wiatr na prerii zielsko, potocz się i ty, Boże; chroń Amerykę; Deutschland, Deutschland über Alles; Odwrót Napoleona; Deszcz przynosi mi bluesa; Uszy do góry, bracie; Nie mam w banku ani centa…; Były sobie świnki trzy; Kiedy o zmierzchu zapada purpurowa kurtyna; Entliczek pętliczek, zielony koszyczek; Kto poślubił cię, aniele; Małe jagniątko zbłąkane; Z taką jak mój papcio chajtnę się dziewuszką; Jak zatrzymasz, stary durniu, dzieciaki na farmie; Gdybym ci ja wiedziała, tobym na cię czekała, napiekłabym ciasta…
43
Pewnego ranka byłem zbyt zmarnowany, by wstać o 4.30 – czyli wedle naszego zegara o 7.27 i pół. Wyłączyłem budzik i poszedłem spać dalej. W kilka godzin później obudził nas okropny hałas dochodzący z korytarza.
– Co to za diabelstwo? – spytała Jane.
Wstałem z łóżka. Miałem na sobie krótkie gatki, w których spałem. Mocno nieświeże – podcieraliśmy się gazetami, miętosząc je przedtem w rękach, żeby zmiękły, ale nie zawsze udawało mi się doczyścić tyłek. W dodatku były wystrzępione i miały powypalane dziury od gorącego popiołu z papierosów.
Podszedłem do drzwi i otwarłem je. Na korytarzu kłębił się gęsty dym. Zobaczyłem strażaków w ciężkich metalowych hełmach z wypisanymi na nich numerami. Strażaków rozciągających długie, grube węże. Strażaków w azbestowych kombinezonach. Strażaków z toporkami. Robili niewiarygodny hałas i zamieszanie. Zamknąłem drzwi.
– Co to takiego? – spytała Jane.
– Straż pożarna.
– Ach, straż… – mruknęła, po czym naciągnęła kołdrę na głowę i przeturlała się na swoją stronę łóżka. Położyłem się obok niej i usnąłem.
44
W końcu znalazłem robotę w magazynie z częściami samochodowymi na Flower Street, opodal Jedenastej. Od frontu prowadzili sprzedaż detaliczną, ale zajmowali się również hurtem, zaopatrując warsztaty i innych dystrybutorów. Aby zostać przyjętym, musiałem się upodlić i opowiadać im pierdoły o tym, że zawsze traktowałem pracę jak drugi dom. Bardzo byli z tego zadowoleni.
Pracowałem jako urzędnik przyjmujący dostawy. Chodziłem także do kilku miejsc w sąsiedztwie po jakieś części. Dzięki temu mogłem wyściubić nos z budynku.
Pewnego dnia, w trakcie przerwy śniadaniowej, zauważyłem, że jakiś chłopak – Latynos o inteligentnym, bystrym spojrzeniu – studiuje w gazecie program dzisiejszych gonitw.
– Grasz na wyścigach? – spytałem.
– Uhm.
– Dasz mi zajrzeć?
Obejrzałem zapisy i zwróciłem mu gazetę.
– Bobik powinien wygrać ósmą gonitwę.
– Wiem. W dodatku wcale nie jest faworytem.
– Tym lepiej.
– Ile, twoim zdaniem, będą za niego płacić?
– Gdzieś tak… 9 do 2.
– Chciałbym na niego postawić.
– Ja też.
– Kiedy puszczają ostatnią gonitwę w Hollywood Park? – spytał.
– O piątej trzydzieści.
– A my wychodzimy stąd o piątej.
– W życiu nie zdążymy.
– Moglibyśmy spróbować. Bobik to absolutny pewniak.
– Co za pech!
– Spróbujmy. Jedziesz ze mną?
– No jasne.
– Patrz na zegarek. Punkt piąta się zrywamy.
Pięć minut przed fajrantem pracowaliśmy obaj jak najbliżej wyjścia. Mój nowy koleś, Manny, spojrzał na zegarek.