– Urwiemy się dwie minuty przed gwizdkiem. Gdy zacznę biec do drzwi, zasuwaj za mną.
Manny stał i układał skrzynki z częściami na tylnej półce. Nagle pognał w kierunku wyjścia. Pobiegłem za nim. Wypadliśmy przez tylne drzwi i popędziliśmy aleją. Dobrze biegał. Jak się później dowiedziałem, zdobył swego czasu pierwsze miejsce w międzyszkolnych mistrzostwach na dystansie jednej czwartej mili. Trzymałem się jakieś dwa kroki za nim i dobiegliśmy tak do końca alei. Jego wóz stał zaparkowany tuż za rogiem. Otworzył go, wskoczyliśmy do środka i już nas nie było.
– Manny, za Boga nie uda nam się zdążyć.
– Uda się. Potrafię pogonić tę brykę.
– Przecież to musi być jakieś piętnaście kilometrów. Trzeba dojechać, zaparkować, a potem jest jeszcze kawał drogi do kas.
– Potrafię pogonić tę brykę. Zdążymy.
– Nie możemy zatrzymywać się na światłach.
Manny miał dość nowy samochód i umiał zmieniać pasy na jezdni.
– Wszystkie krajowe tory mam obcykane.
– Caliente też?
– Caliente? No jasne. Skurwysyny biorą tam dwadzieścia pięć procent dla siebie.
– Wiem.
– Gorzej jest w Niemczech. Tam biorą równo połowę.
– I nadal mają graczy?
– Nadal. Przygłupy myślą, że wystarczy dobrze postawić.
– Nas narzynają na szesnaście procent. To i tak dużo.
– Dużo. Ale dobry gracz potrafi wyjść na swoje.
– Jasne.
– O, w mordę! Czerwone światło.
– Chuj z nim! Wal przed siebie.
– Teraz śmigam w prawo, – Manny gwałtownie zmienił pas i skręcił w przecznicę. – Uważaj, czy nie ma gdzie radiowozu.
– Dobra.
Rzeczywiście potrafił pogonić tę swoją brykę. Jeśli tak samo obstawiał konie jak prowadził, to musiał wygrywać.
– Żonaty jesteś, Manny?
– Co ty!
– Kobitki?
– Czasami. Ale nigdy na dłużej.
– W czym problem?
– Kobieta to zajęcie na cały etat. Każdy musi wybrać sobie fach i się go trzymać.
– Rzeczywiście. Jest to jakiś emocjonalny drenaż.
– Fizyczny również. Przecież one się chcą na okrągło pierdolić.
– Znajdź sobie taką, z którą byś to lubił robić.
– Akurat. Wystarczy, że pijesz albo grasz. Zaraz ci powie, że to „niszczy miłość”.
– To znajdź sobie taką, która lubi gorzałę, hazard i ruchanko.
– A po co komu taka kobieta?
Wreszcie znaleźliśmy się na parkingu. Po siódmej gonitwie można było parkować za darmo. Za wstęp na tor także nie musieliśmy już płacić. Kłopot polegał na tym, że nie mieliśmy programu. Gdyby jakieś konie zostały wycofane z gonitwy, to nie mogłeś mieć pewności, jakim numerem na tablicy totalizatora oznaczony jest koń, którego zamierzasz obstawić.
Manny zamknął wóz i zaczęliśmy biec. Do końca parkingu wyprzedził mnie o jakieś sześć długości. Wpadliśmy przez otwartą bramę do tunelu. W trakcie biegu przez tunel – a w Hollywood Park jest on dość długi – Manny utrzymał tę samą przewagę i dopiero przy wyjściu na tor udało mi się skrócić dystans do pięciu długości. Zobaczyłem, że konie wchodzą już do startboksów. Pomknęliśmy do kas.
– Który numer ma Bobik? – wrzasnąłem w biegu do jakiegoś faceta z jedną nogą.
Zanim zdążył odpowiedzieć, byłem już za daleko, by go usłyszeć. Manny rwał do kasy przyjmującej zakłady za pięć dolarów. Kiedy dobiegłem do okienka, miał już swój bilet w ręku.
– Podaj mi numer!
– Osiem!
– Koń numer osiem w ósmej.
Wpłaciłem 5 dolarów, dostałem bilet i w tym momencie rozległ się dzwonek. Bomba poszła w górę. Okienko kasy zatrzasnęło się.
Notowania Bobika, jak przeczytaliśmy na tablicy, wzrosły i wynosiły teraz 4 do 1, a nie 6 do 1, jak to miało miejsce rano. Faworytem był koń numer trzy, typowany 6 do 5. Wygrał wyścig aukcyjny na 1 i 1/16 mili i jako zwycięzca został kupiony za 8000$. Kiedy konie wyszły z pierwszego zakrętu, faworyt prowadził* o trzy czwarte długości przed Bobikiem, który szedł tuż za nim spokojnie, pewnie, jak kat za skazańcem.
– Widać, że go załatwi – powiedziałem. – Trzeba było postawić dychę.
– Taa… Jesteśmy wygrani. Chyba że jakiś łach wysunie się ze stawki i pogodzi ich obu.
Bobik szedł tuż za faworytem do połowy ostatniego zakrętu i właśnie wtedy, wcześniej niż się spodziewałem, wyrwał do przodu. Dosiadający go dżokej wykonał manewr, który czasem widuje się na torze; objechał faworyta w połowie zakrętu, poszedł ciasno przy bandzie i zaczął finiszować nie czekając, aż wyjdzie na prostą. Zdobył trzy i pół długości przewagi, gdy nagle ze zwartej stawki wysunął się koń numer 4 – jakiś łach, typowany tylko 9 do 1. Szedł polem, zmniejszał dystans, mógł nam wszystko zepsuć… Ale Bobik pokazał klasę: to było szybowanie, a nie galop. Wygrał bez bata o dwie i pół długości. Wypłacono za niego 10 dolarów i 40 centów.
45
Następnego dnia w pracy wypytywano nas, dlaczego w takim pośpiechu wczoraj wyszliśmy. Przyznaliśmy się do wypadu na tor. Można zdążyć na ostatnią gonitwę i dziś po południu też tam jedziemy. Manny ma już wytypowanego konia. Ja również. Niektórzy koledzy spytali mnie, czy nie moglibyśmy wziąć od nich forsy i zagrać za nich. Nie wiedziałem, co im odpowiedzieć.
W południe poszedłem z Mannym do baru na lunch.
– Hank, bierzemy od nich pieniądze na zakłady.
– Przecież ci kolesie są goli. Mają tylko to, co dostaną od żon na kawę i gumę do żucia. Nie będziemy sterczeć w ogonku do kas, gdzie przyjmują dwudolarowe zakłady. I tak byśmy nie zdążyli.
– A po co mamy za nich obstawiać? Zatrzymamy sobie tę forsę.
– A jak wygrają?
– W życiu nie wygrają. Zawsze typują niewłaściwego konia. Mają już taki zwyczaj, żeby zawsze obstawiać bez sensu.
– A jak postawią na naszego typa?
– Wówczas będziemy wiedzieli, że sami typowaliśmy źle.
– Manny, co ty robisz w tym autobiznesie?
– Odpoczywam. Lenistwo zawsze było kulą u nogi mych ambicji.
Wypiliśmy jeszcze po piwie i wróciliśmy do magazynu.
46
Znowu biegliśmy przez tunel, gdy konie wchodziły już do startboksów. Za nasz typ, Złoty Iglak, płacono tylko dziewięć do pięciu, a ponieważ obawiałem się, że dwa dni z rzędu nie wygramy, postawiłem na niego 5 dolarów. Manny zagrał za dziesięć. Złoty Iglak na ostatnich metrach wyprzedził po zewnętrznej faworyta i zwyciężył o łeb. Mieliśmy tę wygrana, a dodatkowo – dzięki kolegom z magazynu – 32 dolary z nietrafionych typowań.
Fama rozeszła się szybko i chłopcy z okolicznych hurtowni, do których chodziłem po części, zaczęli powierzać mi pieniądze na zakłady. Manny miał rację: rzadko zdarzało im się wygrywać. Nie umieli typować, stawiali na pewniaki, stawiali na fuksy, a pulę przeważnie zgarniał jakiś średniak. Kupiłem sobie nowe buty, nowy pasek do spodni i dwie drogie koszule. Właściciel hurtowni przestał wydawać mi się taką wszechpotężną figurą. Nadal chodziłem na lunch z Mannym, ale teraz nasze posiłki stały się nieco dłuższe, a wracając z nich, paliliśmy drogie cygara. No i nadal każdego popołudnia trzeba się było ostro sprężyć, żeby zdążyć na ostatnią gonitwę. Tłum na torze poznał już nasze zwyczaje i czekał, kiedy wybiegniemy z tunelu. Ludzie dopingowali nas, krzycząc i wymachując programami, a gdy przebiegaliśmy obok nich, pędząc na łeb, na szyję do kas, ich wrzaski stawały się coraz głośniejsze.
47
To nowe życie nie przypadło do gustu Jane. Przyzwyczaiła się pierdolić cztery razy dziennie i postrzegać mnie jako faceta, który jest biedny i zdołowany. Po dniu w hurtowni, wariackiej jeździe przez miasto, biegu przez parking i tunel, niewiele pozostawało we mnie energii na miłość. Każdego wieczoru po powrocie do domu zastawałem ją nieźle już zaprawioną winem.