Odpowiadałem nieodmiennie:
– Tak! Tak! Tak!
Musiałem też przedłożyć listę trzech firm, w których starałem się o pracę w poprzednim tygodniu. Ich nazwy i adresy brałem z książki telefonicznej. Zawsze mnie zdumiewało, gdy ktoś z ubiegających się o zasiłek dla bezrobotnych odpowiedział „nie” na któreś z tych pytań. Takim natychmiast wstrzymywano wypłatę, prowadzono do jakiegoś pokoju, gdzie specjalnie przeszkoleni doradcy pomagali im ruszyć dalej drogą dla wykolejeńców.
Pomimo zasiłku i znacznie go przewyższających dochodów z toru wyścigowego moje zasoby finansowe zaczęły topnieć. Chodziło o to, że po pijanemu oboje stawaliśmy się kompletnie niepoczytalni, z czego ciągle wynikały jakieś afery. Bez przerwy biegałem do więzienia Lincoln Heigths, by jakimś sposobem wyciągnąć stamtąd Jane. Zjeżdżała na dół windą, eskortowana przez którąś z tych lesbijskich strażniczek, niemal zawsze ż podbitym okiem lub rozciętą wargą, a nader często również ze świeżą porcją wszy łonowych – prezentem od jakiegoś poznanego przygodnie w barze psychola. Kończyło się to zazwyczaj płaceniem kaucji, potem kosztów sądowych, kar, a w dodatku nakazem uczęszczania przez pół roku na zebrania AA. Ja też wniosłem swój wkład do tej kolekcji wyroków w zawieszeniu i wysokich grzywien. Jane udało się wyciągnąć mnie z rozmaitych spraw, poczynając od usiłowania gwałtu, naruszenia nietykalności cielesnej, obrazy moralności, a skończywszy na zakłócaniu spokoju w miejscu publicznym. Zakłócanie spokoju było moją ulubioną specjalnością. Z większości tych spraw udawało się, co prawda, wyjść bez odsiadki – dopóki było z czego zapłacić grzywnę – ale pochłaniało to ogromne sumy. Pamiętam, jak którejś nocy, niedaleko Parku MacArthura, nasz stary samochód nawalił i nie dawał się uruchomić. Spojrzałem w lusterko i powiedziałem:
– Patrz, Jane! Ale mamy szczęście. Zaraz nas ktoś popchnie. Właśnie nadjeżdża. Widzisz, są jeszcze na świecie poczciwe dusze.
Po chwili ponownie spojrzałem w lusterko i wrzasnąłem:
– Uważaj, Jane! On nas zaraz WALNIE!
Sukinsyn nawet nie przyhamował. Walnął nas prosto w kufer, tak mocno, że przednie siedzenie rozleciało się i oboje padliśmy plackiem na podłogę. Wysiadłem i spytałem faceta, gdzie pobierał nauki prowadzenia, czy przypadkiem nie w Chinach. Podobno zagroziłem mu też śmiercią. Przyjechali gliniarze i spytali mnie, czy nie zechciałbym dmuchnąć w balonik. Jane ostrzegała, żebym tego nie robił, ale nie chciałem jej słuchać. Kombinowałem widocznie, że skoro facet ponosi oczywistą winę za wjechanie nam w kufer, to ja żadną miarą nie mogę być pijany. Pamiętam moment wsiadania do radiowozu – widziałem, jak Jane stoi obok naszego unieruchomionego samochodu z zapadniętym przednim siedzeniem, a potem film mi się urwał. Incydenty tego rodzaju – a było ich bez liku – kosztowały masę pieniędzy. Powoli, krok po kroku, oboje traciliśmy kontrolę nad własnym życiem.
51
Wybraliśmy się do Los Alamitos. Była sobota. Wyścigi na jedną czwartą mili były wtedy zupełną nowością. Po upływie osiemnastu sekund człowiek dowiadywał się, czy jest szczęściarzem, czy pechowcem. Trybuny składały się w tamtych czasach z rzędów zwykłych, nie pomalowanych dech. Kiedy przyjechaliśmy, zaczynało robić się tłoczno, zarezerwowaliśmy więc sobie dwa miejsca, rozkładając na nich gazety, po czym zeszliśmy do baru, by przestudiować program…
Gdzieś tak po czwartej gonitwie byliśmy 18$ do przodu (nie licząc wydatków) Po obstawieniu następnego wyścigu wróciliśmy na trybunę i podeszliśmy do naszych miejsc. Na pozostawionych przez nas gazetach siedział jakiś niski, siwowłosy, starszy facet.
– Przepraszam pana, to nasze miejsca.
– Nie ma tu miejsc rezerwowanych.
– Wiem, ale istnieje taki grzecznościowy zwyczaj… No, wie pan, niektórzy ludzie… biedni, tacy jak ja i pan, przychodzą tu wcześniej. Nie stać ich na bilety do loży, więc rozkładają gazety, aby zająć sobie miejsca. To taki niepisany kodeks grzecznościowy… Bo, widzi pan, jeśli my, biedni, nie będziemy postępować wobec siebie przyzwoicie, to nikt inny…
– NIE MA tu miejsc rezerwowanych.
Rozparł się jeszcze bardziej na naszych gazetach.
– Siadaj, Jane. Ja postoję.
Próbowała usiąść, ale nie bardzo miała gdzie.
– Posuń się pan trochę – powiedziałem. – Jeśli nie potrafisz być dżentelmenem, to nie bądź przynajmniej świnią.
Troszkę się posunął. Mój koń, typowany 7 do 2, miał biec na zewnętrznym torze. Został potrącony na starcie i musiał nadrobić stracony dystans. Udało mu się to w ostatniej sekundzie: przyszedł łeb w łeb z typowanym 6 do 5 faworytem. Miała zadecydować fotokomórka. Czekałem, mając nadzieję, że wygram. Wywiesili numer tego drugiego konia. Umoczyłem 20$.
– Chodźmy się czegoś napić.
W barze również znajdowała się tablica totalizatora. Gdy weszliśmy do środka, zdążono już na niej wywiesić notowania koni biegnących w następnej gonitwie. Zamówiliśmy drinki u faceta o wyglądzie polarnego niedźwiedzia. Jane spojrzała w lustro. Widać było, że martwią ją worki pod oczami i obwisłe policzki. Ja się w lustrach nigdy nie przeglądałem.
– Widziałeś tego starucha, co nas podsiadł? Ma tupet. Cwany, stary lis.
– Nie lubię takich typów.
– Chciał cię sprawdzić.
– A co człowiek może zrobić takiemu staremu?
– Gdyby był młody, to też byś mu nic nie zrobił.
Sprawdziłem notowania totalizatora. Trójoki Piotruś, typowany 9 do 2, wydał mi się tak samo dobry, jak dwa najmocniej obstawiane konie. Gdy dopiliśmy drinki, postawiłem na niego 5$. Wróciliśmy na trybunę. Tamten stary nadal siedział na naszych miejscach. Jane usiadła obok niego. Ich nogi się stykały.
– Z czego pan się utrzymuje? – zagadnęła.
– Z pośrednictwa w handlu nieruchomościami. 'Zarabiam sześćdziesiąt tysięcy dolarów rocznie. Na czysto, po potrąceniu podatków.
– To dlaczego nie wykupisz pan sobie rezerwowanego miejsca? – spytałem.
– Nie mam takiego obowiązku.
Jane przycisnęła się do niego biodrem. Obdarzyła go najmilszym ze swych uśmiechów.
– Jakie ty masz piękne niebieskie oczy – powiedziała.
– Eee…
– Jak się nazywasz?
– Tony Endicott.
– A ja Jane Meadows. Znajomi nazywają mnie Misty.
Wprowadzili konie do startboksów. Bomba poszła w górę. Trójoki Piotruś wystartował najlepiej i cały czas prowadził o łeb. Na ostatnich pięćdziesięciu metrach dosiadający go chłopak wyjął bat, dał mu trochę po zadzie, ale tuż przed celownikiem ten drugi z faworytów wykonał ostatni zryw. Znowu rozstrzygnąć miała fotokomórka, a ja straciłem nadzieję na wygraną.
– Poczęstujesz mnie papierosem? – spytała, nowego znajomego Jane.
Endicott poczęstował ją. Włożyła papierosa do ust, przywierajcie do niego bokiem, a on podał jej ogień. Spojrzeli sobie w oczy. Nachyliłem się i chwyciłem go za kołnierz koszuli. Zaczął posapywać, ale nie poluzowałem chwytu.