Następnego ranka obudziłem się ledwie żywy. W nocy nie bardzo dało się spać nawet pod prześcieradłem. Ale poparzenia jakby już trochę mniej mi dokuczały. Wstałem z łóżka, zwymiotowałem i zacząłem oglądać swoją twarz w lustrze. Ale mi dały popalić! Byłem kompletnie załatwiony.
Wróciłem do łóżka. Jane chrapała. Niezbyt głośno, ale uporczywie. Były to takie dźwięki, jakie – wedle mych wyobrażeń – mógł z siebie wydawać mały wieprz. Niemal chrumkanie. Patrzyłem na nią i zastanawiałem się, z kim ja właściwie żyję. Miała mały, perkaty nos, a jej jasne niegdyś włosy zmieniały kolor na „mysi”. Takim właśnie słowem określała siwienie. Twarz jej coraz bardziej flaczała, widoczny stawał się drugi podbródek – była w końcu o dziesięć lat starsza ode mnie. Dobrze wyglądała jedynie na wysokich obcasach, w obcisłej spódnicy, z makijażem. Tyłek miała nadal zgrabny, podobnie jak nogi, a idąc potrafiła kręcić nim w sposób bardzo prowokujący. Teraz zaś, gdy na nią patrzyłem, wcale nie wyglądała tak cudownie. Spała na boku i brzuch wisiał jej jak worek. Ale mimo wszystko wspaniale się pierdoliła. Nigdy w życiu nie miałem lepszej dupy. Chodziło o sposób, w jaki się za to brała. Naprawdę umiała z tego zrobić rzecz lekkostrawną. Chwytała mnie łapczywie dłońmi, z cipę potrafiła zacisnąć tak samo mocno jak palce. Pierdolenie to na ogół nic nadzwyczajnego, przeważnie ciężka fizyczna robota. Człowiek czuje się tak, jakby próbował wejść na strome, błotniste wzgórze. Ale nie z Jane. Z nią było zupełnie inaczej.
Zadzwonił telefon. Zanim zwlokłem się z łóżka i podniosłem słuchawkę, naliczyłem kilka sygnałów.
– Pan Chinaski?
– Tak, słucham?
– Dzwonię z „Timesa”.
– Tak?
– Przejrzeliśmy pańskie podanie i jesteśmy skłonni pana zatrudnić.
– Jako reportera?
– Nie. Jako konserwatora i woźnego.
– W porządku.
– Proszę zgłosić się do kierownika działu gospodarczego, pana Barnesa. Dziś o 9 wieczorem. Przy wejściu od południowej strony budynku.
– Tak jest.
Odłożyłem słuchawkę. Telefon obudził Jane.
– Kto dzwonił?
– Dostałem robotę. Mam się zgłosić dziś wieczorem. A przecież ja nie mogę chodzić. Nie wiem, cholera, co począć.
Niezdarnie, jak żółw z obolałą dupą, dowlokłem się z powrotem do łóżka i klapnąłem na posłanie.
– Coś wymyślimy.
– Nie dam rady włożyć na siebie ubrania. Zupełnie nie wiem, co robić.
Leżeliśmy obok siebie na wznak i patrzyliśmy w sufit. Jane wstała i poszła do łazienki. Po chwili wyszła z niej i powiedziała:
– Mam pomysł.
– Taa?
– Zrobię ci opatrunek z gazy.
– Myślisz, że to pomoże?
– No pewnie!
Jane ubrała się i poszła kupić co trzeba. Wróciła z gazą, plastrem i butelką muszkatelu. Wzięła parę kostek lodu, przyrządziła nam drinki, znalazła jakieś nożyczki.
– No dobrze. Teraz cię zabandażujemy.
– Poczekaj chwilę. Mam tam być dopiero o 9 wieczorem. To jest nocna robota.
– Chcę nabrać wprawy.
– No dobra, kurde… Niech będzie.
– Unieś do góry kolano.
– Dobra. Tylko ostrożnie.
– Nie bój się! Popatrz, jak ładnie to wychodzi. Dokolutka, dokolutka, jak na karuzeli.
– Czy ktoś mówił ci już kiedyś, jaka jesteś zabawna? – Nie.
– Tak przypuszczałem.
– No dobrze, już dobrze. Teraz przykleimy plasterek. Jeszcze kawałek plasterka. No widzisz! Podnieś drugie kolano, kochanku.
– Tylko bez romantycznych wtrętów.
– Dookoła, dookoła. Owijamy bandażykiem twoje wielkie, grube nogi.
– Wielką i grubą to ty masz dupę.
– No, no, uspokój się! Bądź miłym kochankiem. A teraz plasterek. I jeszcze kawałek plasterka. No proszę! Jesteś jak nowy.
– Taa. Akurat.
– Teraz jaja. Twoje wielkie czerwone jaja. Można by z nich zrobić bombki na choinkę.
– Poczekaj! Co ty chcesz z nimi zrobić?
– Chcę je zawinąć.
– Czy to nie jest niebezpieczne? Mogę mieć trudności ze stepowaniem.
– W niczym ci to nie będzie przeszkadzać.
– Powyłażą z tego bandaża.
– Nie powyłażą. Zawinę je w śliczny kokonik.
– No dobra. Ale zanim to zrobisz, przyrządź mi jeszcze jednego drinka.
Usiadłem ze szklanką na brzegu łóżka, a ona zaczęła mnie bandażować.
– Dokolutka, dokolutka… Biedne jajeczka. Biedne, wielkie jajca. Ależ one cię ukrzywdziły! Zawijamy dokolutka, dokolutka. A teraz plastereczek. I jeszcze trochę plasterka. I jeszcze…
– Nie przylepiaj mi jaj do dziury w dupie!
– Głuptasku! Nigdy bym czegoś podobnego nie zrobiła. Kocham cię przecież!
– Akurat!
– A teraz wstań i spróbuj zrobić parę kroków.
Wstałem i zacząłem powoli chodzić po pokoju.
– Ej! Zupełnie nieźle. Czuję się jak eunuch, ale zupełnie mi to nie przeszkadza.
– Może kastraci każą sobie robić coś takiego.
– Na pewno.
– A co byś powiedział na dwa jajeczka na miękko?
– Chętnie. Widzę, że da się z tym żyć.
Jane postawiła garnek na kuchence i włożyła do niego cztery jajka. Czekaliśmy, aż się ugotują.
64
Byłem tam o 9 wieczorem. Kierownik pokazał mi, gdzie jest zegar kontrolny. Odbiłem kartę. Dostałem od niego trzy czy cztery szmaty i wielkie wiadro.
– Na zewnątrz znajduje się mosiężna poręcz, która biegnie wokół budynku. Chciałbym, żebyś ją wypolerował.
Wyszedłem na dwór, by poszukać tej poręczy. Rzeczywiście tam była. Biegła dokoła budynku. Nałożyłem na nią trochę pasty i wytarłem ją jedną ze szmat. Wiele to nie pomogło. Ludzie przechodzili obok i z zaciekawieniem mi się przyglądali. Wykonywałem już przedtem głupie prace, ale ta była najbardziej beznadziejna i kretyńska z nich wszystkich.
Rzecz w tym, żeby nie myśleć, zdecydowałem. Ale jak tu powstrzymać myślenie? Dlaczego właśnie mnie przypadło w udziale polerowanie tej poręczy? Czy nie mógłbym siedzieć w środku i pisać wstępniaki o korupcji we władzach miasta? No cóż, w końcu mogło być gorzej. Mógłbym być w Chinach i pracować na jakimś polu ryżowym.
Wypolerowałem z osiem metrów poręczy, minąłem narożnik budynku i zobaczyłem bar po drugiej stronie ulicy. Zabrałem gałgany, wiadro, przeszedłem z tym wszystkim przez jezdnię i wkroczyłem do knajpy. W środku nie było nikogo, tylko barman.
– Jak leci? – zagadnął mnie.
– Wspaniale. Daj mi butelkę Schlitza.
Sięgnął po piwo, otworzył je, przyjął ode mnie pieniądze i wystukał kwotę na rejestratorze kasowym.
– Gdzie są panienki? – spytałem.
– Jakie panienki?
– No… wiesz jakie.
– To jest przyzwoity lokal.
Otworzyły się drzwi. Do baru wszedł kierownik Barnes.
– Czy mogę panu postawić piwo? – zwróciłem się do niego.
Podszedł i stanął obok mnie.
– Dopij swoje, Chinaski. Postanowiłem dać ci jeszcze jedną szansę. Ostatnią.
Osuszyłem flaszkę do dna i poszedłem za nim. Przeszliśmy razem przez ulicę.
– Najwyraźniej nie nadajesz się do polerowania mosiądzu. Chodź za mną.
Weszliśmy do budynku „Timesa”, wsiedliśmy do windy, która zawiozła nas na jedno z ostatnich pięter.
– A więc tak… – zaczął Barnes, wskazując leżące na biurku długie kartonowe pudło. – W tym kartonie znajdują się świetlówki. Fabrycznie nowe. Masz za zadanie wymienić wszystkie, które się przepaliły. Tam stoi drabina.
– Tak jest – odpowiedziałem.
Kierownik poszedł sobie i znowu zostałem sam. Pomieszczenie przypominało strych hali magazynowej. W życiu nie widziałem pokoju, w którym sufit znajdowałby się tak wysoko. Drabina miała z dziesięć metrów, a ja zawsze cierpiałem na lęk wysokości. Znowu musiałem sobie przypomnieć zasadę: „staraj się nie myśleć”. Ruszyłem do góry po szczeblach. Jarzeniówki miały z półtora metra długości, tłukły się łatwo i były nieporęczne. Gdy dotarłem do szczytu drabiny, zerknąłem w dół. Był to wielki błąd. Poczułem zawrót głowy i ze strachu zrobiło mi się słabo. Ale ze mnie tchórz, pomyślałem. Stałem na drabinie naprzeciwko okna, na jednym z ostatnich pięter. Wyobraziłem sobie, że zlatuję z drabiny, wypadam przez okno, lecę w dół i roztrzaskuję się na ulicy. Przez chwilę patrzyłem z góry na maleńkie samochody, które nadjeżdżały z różnych kierunków, przecinały skrzyżowanie, a ich reflektory jasno świeciły w ciemnościach. Potem bardzo powoli sięgnąłem ponad głowę, wyjąłem z oprawki przepaloną świetlówkę i wymieniłem ją na nową. Zacząłem schodzić na dół. Im niżej, tym większą czułem ulgę, a gdy wreszcie stanąłem na podłodze, obiecałem sobie, że nigdy więcej nie wlezę na tę drabinę.