Выбрать главу

– Przecież powiedziała mi pani, że będzie na dziś gotowy.

– Proszę nam łaskawie wybaczyć. W pewnych wypadkach przygotowanie wypłaty wymaga czasu.

– Chcę dostać czek.

– Przykro mi, proszę pana.

– Wcale pani nie jest przykro. Nie ma pani pojęcia co to jest przykrość. A ja mam. Chcę się natychmiast widzieć z kimś kompetentnym. Z szefem pani szefa.

Dziewczyna podniosła słuchawkę.

– Pan Handler? Chce z panem rozmawiać niejaki pan Chinaski. Został zwolniony, a nie dostał czeku.

Trochę sobie jeszcze pogawędzili. W końcu dziewczyna spojrzała na mnie i powiedziała:

– Pokój 309.

Zeszedłem na dół do pokoju 309. Na drzwiach widniała wywieszka: JOHN HANDLER. Wszedłem do środka. Handler, członek zarządu i dyrektor administracyjny największej i najbardziej wpływowej gazety na zachodzie Stanów, był sam w gabinecie. Usiadłem na krześle naprzeciw niego.

– Słuchaj, John – zacząłem – wypieprzyli mnie od was na zbity ryj za to, że zdrzemnąłem się w damskim sraczu w godzinach pracy. Już drugi dzień z rzędu przyłażę tutaj z moją starą tylko po to, żeby usłyszeć, że nie macie dla mnie czeku. No, wiesz… i to już jest jawne kurestwo. Teraz zależy mi tylko na jednym: chcę dostać czek i się upić. Zapewne nie brzmi to zbyt nobliwie, ale taki jest mój wybór. A jeśli nie dostanę tego świstka, to nie odpowiadam za to, co za chwilę zrobię.

Na koniec obrzuciłem go spojrzeniem wprost z filmu Casablanca.

– Masz coś zapalić?

John Handler poczęstował mnie papierosem. Podał mi nawet ogień. Albo użyją sieci do poskramiania furiatów – pomyślałem – albo dadzą mi w końcu ten czek.

Handler podniósł słuchawkę.

– Panno Simms, chodzi o czek dla niejakiego pana Henry'ego Chinaskiego. Proszę mi go tu przynieść za pięć minut. Dziękuję.

Odłożył słuchawkę.

– Słuchaj, John – powiedziałem. – Mam zaliczone dwa lata dziennikarstwa w koledżu. Niepotrzebny ci jest przypadkiem reporter?

– Przykro mi. Mamy przerosty zatrudnienia.

Porozmawialiśmy sobie, a po kilku minutach weszła jakaś dziewczyna i wręczyła Johnowi czek. John przechylił się nad biurkiem i wręczył go mnie. Przyzwoity gość. Dowiedziałem się później, że umarł wkrótce po tym zdarzeniu, natomiast Jane i ja kupiliśmy sobie naszą wołowinkę na gulasz, nasze jarzynki, nasze francuskie winko – i żyliśmy dalej.

68

Wziąłem kartę ze Stanowego Urzędu Zatrudnienia i poszedłem na rozmowę kwalifikacyjną. Było to niedaleko: kilka przecznic na wschód od Main Street, trochę na północ od dzielnicy wykolejeńców i biedaków. Skierowano mnie do firmy, która zajmowała się dystrybucją części do hamulców samochodowych. Pokazałem w biurze skierowanie i wypełniłem formularz. Powydłużałem odpowiednio okres zatrudnienia w miejscach, gdzie poprzednio pracowałem, zamieniając dni w miesiące, a miesiące w lata. Większość firm nie zawracała sobie głowy sprawdzaniem referencji. W tych natomiast, które były do tego zobowiązane, gdyż ubezpieczały się od strat wyrządzonych przez pracowników, niewielkie miałem szanse się zaczepić. Szybko wyszłoby bowiem na jaw, że byłem karany. W tej hurtowni części hamulcowych nie wspomnieli o sprawdzaniu referencji. Następny problem pojawiał się po przepracowaniu dwóch lub trzech tygodni. Większość pracodawców próbowała wtedy wciągnąć cię do swego planu ubezpieczeniowego, ale do tego momentu rzadko zdarzało mi się dotrwać.

Człowiek, któremu wręczyłem formularz, ledwie na niego spojrzał, po czym zwrócił się do dwóch siedzących w pokoju kobiet i zażartował:

– Facet szuka roboty. Jak myślicie, da radę z nami wytrzymać?

Niektóre prace zadziwiająco łatwo się dostawało. Pamiętam takie miejsce, do którego wlazłem kiedyś, rozwaliłem się na krześle i ziewnąłem. Facet za biurkiem spytał mnie, w jakiej sprawie przyszedłem. „O, kurde, sam już nie wiem. Ale zdaje się, że szukam roboty” – powiedziałem. A on na to: „W porządku. Jesteś przyjęty”.

Były jednak i takie, do których za nic w świecie nie mogłem się dostać. Southern California Gas Company stale zamieszczało ogłoszenia w rubryce „Pracownicy poszukiwani”, oferując wysokie zarobki, wczesną emeryturę itp. Sam już nie wiem, ile razy tam chodziłem, wypełniałem te ich żółte kwestionariusze, ile razy siedziałem na tych twardych krzesłach, przyglądając się wielkim, oprawionym fotografiom rurociągów i zbiorników na gaz. Nigdy nie byłem nawet bliski tego, by się załapać, i ilekroć zdarzyło mi się spotkać faceta z gazowni, bardzo uważnie mu się przyglądałem, próbując odkryć, czy ma on w sobie coś takiego, czego mnie brakuje.

Człowiek od części hamulcowych wyprowadził mnie na wąską klatkę schodową. Nazywał się George Henley. Pokazał mi pomieszczenie, w którym miałem pracować – bardzo mały, ciemny pokoik z jedną żarówką i maleńkim okienkiem wychodzącym na jakąś alejkę.

– No dobra – zaczął mnie instruować. – Widzisz te klocki hamulcowe? Masz je pakować w kartony. O, tak właśnie.

Pokazał mi, jak się to robi.

– Mamy trzy rodzaje kartonów. Na każdym z nich znajduje się inny nadruk. To jest karton na nasze „SUPERTRWAŁE KLOCKI HAMULCOWE”. W ten pakujemy „KLOCKI HAMULCOWE»SUPER«„, a w tamten trzeci „KLOCKI HAMULCOWE»STANDARD«„. Klocki leżą tu na kupie, trzeba je tylko zapakować.

– Zaraz, zaraz… Na moje oko wszystkie wyglądają podobnie. Jak mam odróżnić, które są które?

– Nie musisz. Wszystkie są takie same. Podziel je na trzy części i pakuj jak leci. A jak już je zapakujesz, zejdź na dół, to znajdziemy ci jakąś inną robotę. Dobra?

– Dobra. Kiedy mam zacząć?

– Od zaraz. I pamiętaj, żebyś tu nie palił. Jak będziesz chciał zapalić, zejdź na dół. Dobra?

– Dobra.

Pan Henley zamknął za sobą drzwi. Usłyszałem, jak schodzi po schodach. Otworzyłem małe okienko, wyjrzałem na świat, a potem usiadłem sobie wygodnie, zrelaksowałem się i zapaliłem papierosa.

69

Szybko straciłem tę robotę, tak samo jak wiele innych. Ich utratą nigdy się nie przejmowałem. Z jednym wyjątkiem. Była to najłatwiejsza praca, jaką kiedykolwiek zdarzyło mi się wykonywać, przykro mi więc było z nią się pożegnać. Trwała jeszcze wojna, a ja pracowałem w Czerwonym Krzyżu w San Francisco jako kierowca ciężarówki, wożąc pielęgniarki, butelki i lodówki po okolicznych miasteczkach. Ludzie oddawali krew na potrzeby frontu, a myśmy tę krew zbierali. Po dotarciu na miejsce wyładowywałem z ciężarówki sprzęt dla pielęgniarek i przez resztę dnia mogłem łazić po okolicy, spać w parku, robić, co tylko chciałem. Gdy dzień miał się ku końcowi, pielęgniarki ładowały pełne butelki do zamrażarek, a ja szedłem do najbliższego sracza, by powyciskać z gumowych rurek skrzepy krwi. Zwykle byłem trzeźwy, ale i tak musiałem wmawiać sobie, że te krwawe skrzepy to małe rybki albo jakieś sympatyczne robaczki – i dzięki temu udawało mi się zatrzymać w żołądku zjedzony lunch.

Praca w Czerwonym Krzyżu to była naprawdę świetna fucha. Miałem już nawet nagraną randkę z jedną z pielęgniarek. Ale niestety pewnego ranka przy wyjeździe z miasta pojechałem nie tym mostem co trzeba, zgubiłem drogę i wpakowałem się z ciężarówką pełną pielęgniarek, igieł i pustych butelek w dzielnicę mętów. Tamtejsi kolesie mieli nieprzepartą ochotę, by zgwałcić sporą część naszej załogi, co wyraźnie zdenerwowało niektóre spośród pielęgniarek. Nie mieliśmy innego wyjścia, jak tylko wycofać się tym samym mostem i pojechać inną, okrężną drogą. Na domiar złego pomyliłem te miasteczka i gdy dotarliśmy do kościoła, w którym czekali na nas dawcy krwi, byliśmy spóźnieni o dwie godziny i piętnaście minut. Na trawniku przed świątynią kłębili się zdenerwowani krwiodawcy, lekarze i kościelni oficjele, wszyscy w stanie krańcowego podenerwowania. Po drugiej stronie Atlantyku kolejne zwycięstwa odnosił Hitler. A mnie z miejsca wylali z roboty. Niestety.