Выбрать главу

– To może być niebezpieczne.

– Wiem. Słuchaj, może byś wpadł do mnie po pracy?

– Mam kobitę.

– Wszyscy mamy kobity. Ja mam coś lepszego.

– Co takiego?

– Moja dziewczyna kupiła mi na urodziny maszynę do odchudzania. Pierdolimy się na niej. Chodzi w górę i w dół, w górę i w dół… Nie musimy nic robić. Maszyna odwala za nas całą robotę.

– To brzmi interesująco.

– Moglibyśmy we dwóch wykorzystać tę maszynę. Robi dużo hałasu, ale jeśli nie będziemy jej używali po 10 wieczorem, to wszystko będzie w porządku.

– No dobra… a kto włazi na wierzch?

– A co to za różnica? Ja mogę w tę, mogę w tamtą. Na wierzchu czy pod spodem. Mnie tam wszystko jedno.

– Wszystko jedno?

– Jasne! Możemy zagrać w orła i reszkę.

– Pozwól mi to przemyśleć.

– Zgoda. Chcesz jeszcze jednego procha?

– Taak. Daj jeszcze jednego z tych żółtych.

– Gdzieś tak koło fajrantu przyjdę się spytać, dobra?

– Jasne.

Zjawił się tuż przed fajrantem.

– No i co?

– Nie dam rady, Paul. W tych sprawach jestem tradycjonalistą.

– Nie masz pojęcia, co to za maszyna! Wleziesz na nią i zapomnisz o wszystkim.

– Nie. Naprawdę nie mogę.

– No trudno… Ale i tak możesz wpaść do mnie. Obejrzysz sobie moją kolekcję prochów.

– Dobra. To mogę zrobić.

Zamknąłem drzwi od podwórka. Ruszyliśmy razem w kierunku frontowego wyjścia. Mary Lou siedziała w biurze. Paliła papierosa i rozmawiała z szefem.

– Życzę panom dobrej nocy – powiedział Bud z szerokim uśmiechem…

Paul mieszkał o jedną przecznicę dalej. W piętrowym budynku, na parterze. Okna jego mieszkania wychodziły na Siódmą Ulicę.

– Oto moja maszyna.

Włączył ją.

– Patrz, jak chodzi! Patrz, jak chodzi! Jak pralka. Jedna pani z góry, ile razy mnie spotka na korytarzu, zawsze mówi tak: „Paul, ale z ciebie czyścioch. W całym domu słychać, jak robisz pranie. I to trzy albo cztery razy w tygodniu!”.

– Wyłącz ją – powiedziałem.

– Patrz! To są moje pigułki. Mam tysiące pigułek. Tysiące. Nie wiem nawet, jak się niektóre nazywają.

Paul trzymał wszystkie swoje flakony na stoliku do kawy. Stało tam jedenaście albo dwanaście flakonów o różnych kształtach i rozmiarach, wypełnionych kolorowymi pigułkami. Były piękne. Wpatrywałem się w nie, a on tymczasem otworzył jedną z butelek, wyjął z niej trzy czy cztery pigułki i połknął. Potem otworzył następną i także wyjął z niej kilka pigułek. A potem otworzył jeszcze jedną.

– Co ci, cholera, szkodzi? – zaczął znowu. – Chodź, wleziemy na maszynę.

– Innym razem. Muszę już iść.

– W porządku. Jak mnie nie chcesz wydymać, to wydymam się sam!

Zamknąłem za sobą drzwi i wyszedłem na ulicę. Usłyszałem, jak tuż po moim wyjściu ją włączył.

78

Na zaplecze przyszedł pan Manders. Stanął w pobliżu miejsca, gdzie pracowałem, i zaczął mi się przyglądać. Przygotowywałem właśnie do wysyłki większą partię farb, a on stał obok i się na mnie gapił. Manders był pierwszym właścicielem tego sklepu, ale potem, gdy żona uciekła od niego z jakimś Murzynem, zaczął pić – i robił to tak skutecznie, że wkrótce przestał być właścicielem. Pracował w nim teraz jako zwykły sprzedawca.

– Naklejasz nalepki „OSTROŻNIE – SZKŁO!” na te kartony?

– Tak.

– Dobrze je pakujesz? Zawijasz je w gazety, słomę?

– Tak. Robię to porządnie.

– A masz dostatecznie dużo tych nalepek?

– Tak, mam całe pudełko. Tu, pod ławką.

– Na pewno znasz się na tej robocie? Nie wyglądasz na pakowacza.

– A jak powinien wyglądać pakowacz?

– Pakowacze noszą fartuchy. A ty nie masz fartucha.

– Uhm.

– Z firmy Smith – Barnsley dzwonili do nas z reklamacją. Znaleźli w przesyłce rozbity słój kleju kauczukowego.

Nic na to nie odpowiedziałem.

– Pamiętaj o nalepkach „OSTROŻNIE – SZKŁO!”. Gdy ci się skończą, daj mi znać.

– Oczywiście.

Manders ruszył przejściem między regałami. Ale nie odszedł daleko. Stanął, zrobił w tył zwrot i znowu zaczął się na mnie gapić. Odwinąłem z rolki trochę taśmy i z ostentacyjnym rozmachem owinąłem nią karton. Manders odwrócił się i wreszcie sobie poszedł.

Na zaplecze przybiegł Bud.

– Ile masz na magazynie półtorametrowych rakli?

– Ani jednej.

– Jakiś facet chce kupić pięć sztuk. Powiedziałem mu, żeby zaczekał. Zrób mu te rakle, dobra? – powiedział i pobiegł do sklepu.

Rakla to kawałek deszczułki z gumową krawędzią. Używa się jej do sitodruku. Poszedłem na strych, zniosłem na dół drewniane łaty, odmierzyłem pięć półtorametrowych kawałków i poprzycinałem listewki. Następnie zacząłem przewiercać otwory wzdłuż krawędzi listew. Miały przez nie przechodzić śruby, którymi przykręca się gumę do drewnianego uchwytu. Trzeba ją potem jeszcze dokładnie przeszlifować, aż jej krawędź stanie się idealnie gładka i równa. Jeśli rakla nie zapewni równego docisku, z sitodruku po prostu nic nie wyjdzie. A guma ma swoje sposoby, by skręcać się, wyginać i opierać takiemu szlifowaniu.

Bud wpadł na zaplecze po upływie trzech minut.

– Masz już gotowe te rakle?

– Nie.

Pobiegł z powrotem do frontowej części budynku. Wierciłem, przykręcałem śruby, szlifowałem. Po pięciu minutach przyleciał znowu.

– Masz już gotowe rakle?

– Nie.

Pobiegł do sklepu.

Gdy zjawił się po raz trzeci, jedną raklę miałem już gotową i byłem w połowie roboty przy drugiej z nich.

– Możesz sobie odpuścić. Już sobie poszedł – powiedział.

Po czym wrócił do frontowej części budynku…

79

Sklep powoli plajtował. Z dnia na dzień przychodziło coraz mniej zamówień. Coraz mniej było roboty. Wylali kolegę Picassa i od tej pory ja miałem zmywać sracze, opróżniać kubły, wieszać papier toaletowy. Każdego ranka zamiatałem i spłukiwałem szlauchem chodnik przed sklepem. Raz w tygodniu myłem okna.

Pewnego dnia postanowiłem posprzątać swoje stanowisko pracy. W ramach tych porządków chciałem także uprzątnąć miejsce, gdzie trzymałem puste kartony używane do pakowania. Zgarnąłem je wszystkie do kupy, odłożyłem na bok i zacząłem wymiatać śmieci. I właśnie wtedy zauważyłem małe, podłużne pudełko. Leżało na dnie skrzyni, która przed chwilą zawalona była kartonami. Wyjąłem je stamtąd i otworzyłem. W środku znajdowały się dwadzieścia cztery szerokie pędzle z wielbłądziego włosia. Gęste, piękne pędzle, z których każdy wart był 10$. Nie bardzo wiedziałem, co robić. Przyglądałem im się przez pewien czas, po czym zamknąłem wieczko pudełka, wyszedłem tylnym wyjściem i wetknąłem je do stojącego w alejce pojemnika na śmieci. Wróciłem, pozbierałem puste kartony i wsadziłem je z powrotem do skrzyni.

Tego dnia wyszedłem z roboty najpóźniej, jak tylko się dało. Poszedłem do pobliskiej kafejki, wypiłem kawę i zjadłem szarlotkę. Następnie wyszedłem stamtąd, doszedłem do rogu i skręciłem w alejkę. Przemierzyłem już jakąś jedną czwartą jej długości, gdy nagle zobaczyłem Buda i Mary Lou. Weszli w alejkę z przeciwnej strony i zmierzali w moim kierunku. Nie pozostało mi nic innego, jak iść dalej. Beznadziejna sytuacja. Byli coraz bliżej i bliżej. W końcu, gdy już ich mijałem, powiedziałem: „Cześć”. Odpowiedzieli: „Cześć”. Poszedłem alejką aż do końca, przeciąłem ulicę i wszedłem do baru. Usiadłem. Wypiłem piwo, potem następne. Jakaś kobieta spytała, czy mam zapałki. Wstałem, podałem jej ogień. Gdy przypalałem jej papierosa, pierdnęła. Spytałem ją, czy mieszka gdzieś w pobliżu. Powiedziała, że pochodzi z Montany. Przypomniało mi to pewna nieszczęsną noc, którą spędziłem w Cheyenne, w stanie Wyoming, który graniczy z Montaną. W końcu wyszedłem z baru i wróciłem alejką na zaplecze sklepu.