– Hej, chłopcze! Chodź no tu! Chcę z tobą pogadać.
To był mały Eddie. Mały Eddie szczególnie w tym celował.
Nie odpowiedziałem.
– Chłopcze! Mówię do ciebie!
– Eddie! Wsadź se w dupę dźwignię od lewarka i zaśpiewaj Old Man River.
– Skąd masz te dzioby na ryju, biały chłopcze? Przysnąłeś i upadłeś na świder?
– A ty skąd masz tę bliznę na dolnej wardze? Twój narzeczony przywiązał sobie brzytwę do kutasa?
W czasie przerwy wyszedłem na dwór, żeby dać sobie po razie z jednym takim, co go nazywali Duży Anioł. Spuścił mi manto, ale ja również parę razy go trafiłem, nie wpadłem w panikę i nie podałem tyłu. Wiedziałem, że Duży Anioł może na tę próbę reedukacji poświęcić co najwyżej dziesięć minut – i to mi pomogło. Najbardziej obolałe miałem oko. Wsadził mi w nie kciuk. Wracaliśmy razem do hali, dysząc i posapując.
– Fachura to ty nie jesteś – powiedział.
– Spróbuj się ze mną, gdy nie będę miał kaca. Od razu cię wymiotę z podwórka.
– Dobra – podchwycił skwapliwie. – Przyjdź któregoś dnia świeży jak skowronek, to spróbujemy jeszcze raz.
Od razu postanowiłem, że świeży jak skowronek na pewno tu nigdy nie przyjdę.
Brygadzista nazywał się Morris. Wiało od niego jakąś potworną beznadzieją. Zupełnie jakby był cały z drewna. Starałem się rozmawiać z nim jedynie wtedy, gdy już naprawdę musiałem. Będąc synem właściciela, próbował uprzednio zrobić karierę jako handlowiec gdzieś poza firmą, ale mu się nie udało i wzięli go tu z powrotem. Podszedł do mnie.
– Co ci się stało w okol Jest całe czerwone.
– Przechodziłem pod palmą i jakiś czarny ptaszek mnie zaatakował. Chyba to był kos.
– Udziobał cię w oko?
– Udziobał.
Morris odszedł. Za ciasne w kroku spodnie wrzynały mu się w tyłek…
Najlepsze momenty zdarzały się wtedy, gdy montaż za nami nie nadążał. Można było sobie postać, poczekać. Na montażu pracowały prawie same młode Meksykanki, ciemnookie dziewczyny o pięknej cerze, ubrane w obcisłe dżinsy i obcisłe sweterki, z tanimi, jaskrawymi kolczykami w uszach. Były takie młode i zdrowe, sprawne i wyluzowane. Pracowały bardzo przyzwoicie i tylko od czasu do czasu któraś z nich podnosiła wzrok znad roboty, mówiła coś, po czym następowały wybuchy śmiechu, ukradkowe spojrzenia – a ja patrzyłem na nie, takie roześmiane, wystrojone w te obcisłe dżinsy, sweterki, i myślałem, że gdybym mógł spędzić najbliższą noc z którąś z nich, to cały ten syf byłby dla mnie znacznie łatwiejszy do zniesienia. Każdy z nas myślał to samo. I wszystkim było żal, że każda z nich należy do kogoś innego. A tak naprawdę, jakież to miało, do cholery, znaczenie? Żadne. Wiadomo było przecież, że za piętnaście lat upasą się do dziewięćdziesięciu kilo, a piękne to będą ich córki.
Kupiłem sobie ośmioletni samochód i przepracowałem tam jeszcze cały grudzień. Właśnie w grudniu, dwudziestego czwartego, w zakładzie zorganizowano świąteczne przyjęcie. Miało być picie, jedzenie, tańce, muzyka. Nie lubiłem takich imprez. Nie umiałem tańczyć, ludzie mnie przerażali. Szczególnie ludzie na przyjęciach. Usiłowali być wtedy seksowni, dowcipni i weseli, i chociaż mieli nadzieję, że dobrze wypadną w tej roli, było na odwrót. Wcale im to nie wychodziło, a im bardziej się starali, tym rezultat był gorszy.
Dlatego też gdy Jane przytuliła się do mnie i powiedziała: „Na chuj tam będziesz szedł? Zostań w domu, upijemy się we dwójkę”, przystałem na to bez większych oporów.
O tym, co było na przyjęciu, dowiedziałem się po świętach. Mały Eddie wszystko mi opowiedział.
– Christine popłakała się przez to, że nie przyszedłeś.
– Kto taki?
– Christine. Ta mała, ładniutka Meksykanka.
– Która?
– Ta, co pracuje w tylnym rzędzie. Na montażu.
– Nie piernicz!
– Naprawdę. Płakała i płakała. Ktoś narysował twój portret. Bardzo duży. Miałeś na nim tę swoją capią bródkę. Powiesili go na ścianie, a pod spodem napisali: „Dajcie mi jeszcze kielicha”.
– Przykro mi, stary. Obowiązki mnie zatrzymały.
– No, dobra. Twoja strata. Ona w końcu przestała się wściekać i zaczęła ze mną tańczyć. Popiła sobie nieźle, ciastkami nawet rzucała. A potem zalała się jeszcze bardziej i tańczyła ze wszystkimi czarnymi chłopakami. Tańczy to ona bardzo seksownie. A potem poszła do domu z Aniołem.
– Anioł wsadził jej pewnie kciuk w oko – burknąłem.
W przededniu Nowego Roku, po przerwie popołudniowej, przywołał mnie Morris.
– Chcę z tobą pomówić – powiedział.
– Słucham?
– Chodź na bok.
Zaprowadził mnie w jakiś ciemny kąt, za stertę kartonów.
– Słuchaj, będziemy musieli cię zwolnić.
– Dobra. Ostatni dzień dziś robię?
– Tak.
– Będziecie mieli gotowy czek?
– Nie. Wyślemy go pocztą.
– W porządku.
83
Wytwórnia National Bakery Goods mieściła się w pobliżu. Dali mi biały kitel i szafkę na ubranie. Produkowali herbatniki, biszkopty, ciastka i temu podobne słodkości. Ponieważ podałem w kwestionariuszu, iż mam za sobą dwa lata koledżu, zatrudniony zostałem jako „Kokosowy”. Kokosowy stał na podwyższeniu, wygarniał z beczki szuflą zmielony kokos i wsypywał białe wiórki do maszyny. Maszyna robiła całą resztę: wypluwała wiórki na ciastka i inne drobne wyroby, które przesuwały się poniżej na taśmie. Łatwa to była robota. I miała w sobie coś dostojnego. Oto ja, wywyższony ponad innych, odziany w biel, ładowałem biały zmielony kokos do maszyny. A po drugiej stronie pomieszczenia uwijały się dziesiątki młodych dziewcząt, także ubranych na biało, w białych czepkach. Nie byłem do końca zorientowany, co one tam robią, ale bez przerwy były zajęte. Pracowaliśmy nocami.
To była moja druga noc. Wtedy właśnie się to zdarzyło. Powoli, zrazu nieśmiało, kilka dziewcząt zaczęło śpiewać: Och, Henry! Och, Henry! Jak ty umiesz kochać. Och, Henry! Och, Henry! Zaraz zacznę szlochać. Coraz więcej ich się dołączało. Wkrótce śpiewały już wszystkie. Pewien byłem, że to mnie dedykują ten śpiew.
Wyleciał z wrzaskiem nadzorca:
– Dobra, dziewczyny! Dosyć już tego!
Spokojnie, jakby nigdy nic, zagłębiłem szuflę w kokosowych wiórach. Z tym też trzeba się było pogodzić…
Przepracowałem tam ze dwa lub trzy tygodnie, gdy którejś nocy, pod koniec zmiany, zadzwonił dzwonek. Z głośnika odezwał się głos: „Wszyscy mężczyźni proszeni są o przejście do tylnej części budynku”.
Podszedł do nas jakiś człowiek w garniturze.
– Skupcie się wokół mnie – powiedział.
W ręku trzymał podkładkę do pisania z przypiętą kartką. Mężczyźni otoczyli go ciasnym kręgiem. Wszyscy mieliśmy na sobie białe kitle. Stanąłem na samym brzegu, nie wpychając się do środka.
– Wchodzimy obecnie w okres zastoju oświadczył ów człowiek. – Z przykrością muszę was poinformować, że zmuszeni jesteśmy zwolnić was wszystkich do czasu, gdy zacznie się jakiś ruch. Ustawcie się przede mną w kolejce, a ja zapiszę wasze nazwiska, adresy i telefony. Gdy tylko sprawy przyjmą lepszy obrót, będziecie pierwszymi, którzy się o tym dowiedzą.
Mężczyźni zaczęli formować kolejkę, przepychając się i klnąc. Nie ustawiłem się w niej. Stałem z boku przyglądając się, jak moi towarzysze pracy posłusznie podają swe nazwiska i adresy. To są właśnie ludzie – myślałem – którzy pięknie tańczą na przyjęciach. Poszedłem na zaplecze, odwiesiłem do szafki swój biały kitel, zostawiłem szuflę opartą o drzwi i wyszedłem.