Выбрать главу

84

Hotel „Sans” był najlepszym hotelem w Los Angeles. Miał swoje lata, ale także styl i urok, jakich brakowało nowszym budowlom. Znajdował się dokładnie naprzeciw parku, w centrum.

Zasłynął dzięki organizowanym w nim zjazdom wielkiego biznesu oraz dzięki luksusowym kurwom o legendarnych niemal talentach, słynących z kolei z tego, że po lukratywnym wieczorze skłonne były odpalić nawet boyom hotelowym co nieco. Krążyły również opowieści o boyach, którzy zostali milionerami – o tych sakramenckich szczęściarzach z kutasami mierzącymi po 30 centymetrów, którym udało się tu poznać i ożenić z jakąś bogatą, podstarzałą klientką. No i menu, HOMARY, wielcy czarni szefowie kuchni w bardzo wysokich białych czepkach, którzy wiedzieli wszystko nie tylko o gotowaniu, ale o Życiu, o mnie, w ogóle o wszystkim.

Przydzielono mnie na rampę wyładowczą. Nawet rozładowywanie towarów odbywało się tu w wielkim stylu: na jedną ciężarówkę przypadało dziesięciu rozładowywaczy, podczas gdy naprawdę potrzebnych było co najwyżej dwóch. Do pracy zakładałem moje najlepsze ubranie. Nigdy nawet ręki nie przyłożyłem do tych wyładunków.

Wyładowywaliśmy – to znaczy oni wyładowywali – wszystko, co przychodziło do hotelu, a były to głównie produkty żywnościowe. Doszedłem do wniosku, że bogaci spożywają więcej homarów niż czegokolwiek innego, Przywożono ich cale skrzynie, smakowicie niżowych i wielkich, wymachujących szczypcami i czułkami.

– Lubisz takie rzeczy, no nie, Chinaski?

– Taak. Och, taak – śliniłem się, pożerając je wzrokiem.

Pewnego dnia jedna pani z hotelowego działu zatrudnienia wezwała mnie do siebie. Jej biuro mieściło się na tyłach rampy.

– Chciałabym zlecić ci prowadzenie biura w niedziele i święta, Chinaski.

– Co miałbym robić?

– Odbierać telefony i wynajmować niedzielnych pomywaczy.

– W porządku.

Pierwsza niedziela była przyjemna. Po prostu sobie tam siedziałem. Wkrótce zjawił się jakiś starszy facet.

– O co chodzi, kolego? – spytałem.

Miał na sobie drogi garnitur, pognieciony już teraz i brudny, z mankietami, które zaczynały się przecierać. W ręku trzymał kapelusz.

– Proszę mi powiedzieć – zaczął – czy nie potrzebujecie państwo kogoś, kto jest dobrym, interesującym rozmówcą? Kogoś, kto mógłby umilać gościom czas, konwersować z nimi? Mam sporą dozę czaru osobistego, opowiadam wyborne historie, potrafię ludzi rozśmieszyć.

– Taak?

– Ach, oczywiście.

– To mnie rozśmiesz.

– Och, nie do końca mnie pan zrozumiał. Potrzebna jest do tego właściwa oprawa, nastrój. Wie pan…

– Rozśmiesz mnie.

– Szanowny panie…

– Nie będzie z ciebie pożytku. Jesteś do niczego.

Pomywaczy wynajmowało się w południe. Wyszedłem przed biuro. Na rampie stało czterdziestu włóczęgów.

– No dobra! Potrzebnych pięciu porządnych do zmywania. Pięciu porządnych ludzi! Żadnych moczymordów, zboczeńców, komunistów i pedofilów! I każdy musi mieć kartę ubezpieczeniową z opieki społecznej! Uwaga! Podnieście karty do góry i trzymajcie je w powietrzu.

Nad głowami wyrósł las kart. Wymachiwali nimi.

– Hej! Ja mam kartę!

– Hej, kolego. Spójrz na mnie! Daj człowiekowi szansę!

Bez pośpiechu lustrowałem ich wzrokiem.

– Dobra! Ten, co ma poplamiony gównem kołnierzyk. – - Wskazałem palcem. – Wystąp!

– To nie gówno, proszę pana, to sos od pieczeni.

– Nie wiem, koleś. Wyglądasz mi na takiego, co często liże patelnie. Ale nie te od pieczenia mięsa.

– Ehehehe! – zarechotali menele. – Ehehehe!

– Dobra! Teraz mi jeszcze potrzeba czterech dobrych zmywaczy! Mam w ręku cztery miedziaki. Rzucę je w górę. Ci, którzy mi je przyniosą, będą dziś zmywać. Uwaga!

Rzuciłem monety wysoko ponad tłum. Skakali do góry, padali na ziemię, pruły się ubrania, sypały przekleństwa, ktoś krzyknął przeraźliwie, wywiązało się kilka bójek na pięści. Wreszcie czterech szczęściarzy, jeden po drugim, wystąpiło naprzód. Każdy z nich dyszał ciężko, ściskając w dłoni pieniążek. Wydałem im karty pracy i gestem ręki odprawiłem ich do stołówki dla pracowników, gdzie mieli najpierw zostać nakarmieni. Pozostali włóczędzy oddalali się powoli rampą, zeskoczyli z niej i odeszli alejką na bezludne pustkowia niedzielnego śródmieścia Los Angeles.

85

Niedziele były najlepsze, ponieważ nikt nie stał mi nad głową, i wkrótce zacząłem brać ze sobą półlitrową butelkę whisky, żeby lepiej nam się pracowało we dwójkę. Niestety pewnego razu, po jakiejś ciężkiej nocnej popijawie, butelka spłatała mi figla: film mi się urwał. Po powrocie do domu pamiętałem mgliście fragmenty jakichś odbiegających od rutyny działań, w jakie się tego wieczoru angażowałem, ale jak było naprawdę, nie byłem w stanie sobie przypomnieć. Następnego ranka, przed pójściem do pracy, opowiedziałem o tym Jane.

– Obawiam się, że mam przejebane. Ale może jestem przewrażliwiony.

Wszedłem do budynku, zatrzymałem się przed zegarem kontrolnym, sięgnąłem do przegródki po moją kartę zegarową i stwierdziłem, że jej tam nie ma. Odwróciłem się i powędrowałem do owej starszej pani, która prowadziła dział zatrudnienia. Gdy tylko mnie ujrzała, zrobiła taką minę, jakby była zdenerwowana.

– Pani Farrington! Moja karta zegarowa gdzieś się zapodziała.

– Henry! Zawsze cię uważałam za takiego miłego chłopca.

– Tak?

– Nie pamiętasz, coś tu nawyprawiał, prawda? – spytała, rozglądając się nerwowo dokoła.

– Nie, proszę pani.

– Byłeś kompletnie pijany. Zapędziłeś pana Pelvingtona do męskiej szatni i nie pozwoliłeś mu z niej wyjść. Trzymałeś go tam przez pół godziny. Jak więźnia.

– Trzymałem?

– Nie pozwoliłeś mu stamtąd wyjść.

– A kim on jest?

– Zastępcą dyrektora hotelu.

– I co jeszcze takiego zrobiłem?

– Pouczałeś go, jak ma prowadzić ten hotel. Pan Pelvington pracuje w interesie hotelowym od trzydziestu lat. Sugerowałeś, że prostytutki należy rejestrować wyłącznie na pierwszym piętrze. I poddawać badaniom lekarskim. No, wie pan, panie Chinaski! W naszym hotelu nie ma żadnych prostytutek.

– Ach, oczywiście, pani Pelvington.

– Farrington.

– Pani Farrington.

– Powiedziałeś również panu wicedyrektorowi, że na rampie powinno pracować dwóch ludzi, a nie dziesięciu, i że kradzieże zmniejszyłyby się znacznie, gdyby każdy z zatrudnionych dostawał codziennie jednego żywego homara, którego mógłby zabrać do domu na kolację w specjalnie skonstruowanej klatce, umożliwiającej przewóz tych stworzeń tramwajami i autobusami.

– Ma pani niezwykłe poczucie humoru, pani Farrington.

– Nasz ochroniarz nie był w stanie zmusić cię do tego, abyś odczepił się od pana Pelvingtona. Podarłeś mu płaszcz. Ustąpiłeś dopiero wtedy, gdy wezwaliśmy policję.

– Należy domniemywać, że zostałem zwolniony…

– Pańskie domniemanie jest słuszne, panie Chinaski.

Wyszedłem na dwór, stanąłem za stertą skrzynek i upewniwszy się, że pani Farrington nie patrzy w moją stronę, ruszyłem prosto do stołówki dla pracowników. Nadal miałem kartę żywieniową. Mogłem więc przynajmniej zjeść ostatni dobry posiłek. Jedzenie dawali nam prawie tak samo dobre jak to, które przyrządzano dla gości, a w dodatku porcje były znacznie większe. Ściskając w dłoni kartę, wszedłem do stołówki, wziąłem tacę, nóż, widelec, kubek i kilka serwetek. Zbliżyłem się do kontuaru. I wtedy to właśnie zauważyłem tę wywieszkę. Na ścianie, za kontuarem, wisiał kawałek białej tektury, z nagryzmolonym wielkimi, koślawymi literami tekstem: