Выбрать главу

NIE WYDAWAĆ JEDZENIA HENRY'EMU CHINASKIEMU

Odstawiłem tacę na miejsce. Nikt mnie nie zauważył. Wymknąłem się ze stołówki, przemierzyłem rampę, zeskoczyłem z niej, a kiedy już odchodziłem alejką, z przeciwnej strony nadszedł jakiś włóczęga.

– Masz coś, facet, zajarać? – zaczepił mnie.

– Taak.

Wyjąłem dwa, jeden dla niego, jeden dla siebie. Przypaliłem, najpierw jemu, potem sobie. I rozeszliśmy się, każdy w swoją stronę.

86

Pośredniak Farm Labor Market mieścił się na rogu Piątej i San Pedro. Zgłoszenia przyjmowali o piątej rano. Dotarłem na miejsce, gdy było jeszcze ciemno. Czekała już tam spora grupa mężczyzn. Siedzieli, stali dokoła, skręcali papierosy, prowadzili przyciszone rozmowy. Wszystkie takie miejsca miały ten sam zapach – zastarzałego potu, uryny i taniego wina.

Poprzedniego dnia pomogłem Jane w przeprowadzce. Zainstalowała się u grubego pośrednika od nieruchomości, który mieszkał na Kingsley Drive. Nie chcąc, żeby mnie widział, zostałem na korytarzu – i stamtąd zobaczyłem, jak ją całuje i wprowadza do swego mieszkania. A potem drzwi się za nimi zamknęły. Wracałem stamtąd sam i właśnie wtedy po raz pierwszy zauważyłem, ile na ulicach wala się kawałków papieru i śmieci targanych przez wiatr. Zostaliśmy eksmitowani z mieszkania. Miałem dwa dolary i osiem centów. Jane obiecywała, że będzie czekać, aż nastąpi u mnie jakaś odmiana na lepsze, ale nie bardzo w to wierzyłem. Agent od nieruchomości nazywał się Jim Bemis, miał własne biuro na Alvarado Street i kupę forsy. „Facet jest okropny w łóżku. Nie znoszę, jak mnie pierdoli” – mówiła Jane. Pomyślałem sobie, że jemu teraz pewnie mówi to samo o mnie.

Pomarańcze i pomidory leżące w skrzynkach najwyraźniej można sobie było brać za darmo. Wziąłem pomarańczę, przegryzłem skórkę, rozchyliłem ją i wyssałem miąższ. Po utracie pracy w hotelu byłem przez pewien czas na zasiłku dla bezrobotnych, ale już się to urwało.

Podszedł do mnie jakiś facet około czterdziestki. Wyglądał, jakby miał ufarbowane włosy, choć to, co miał na głowie, nie przypominało właściwie ludzkich włosów, raczej kłąb nici. Z góry padało na niego ostre światło z podwieszonej u sufitu żarówki. Twarz pokrytą miał brunatnymi brodawkami, które skupiły się głównie wokół ust. Z brodawek wyrastały czarne włoski. Jeden albo dwa z każdej z nich.

– Jak leci? – spytał.

– W porządku.

– Chciałbyś, żeby ci obciągnąć lachę?

– Raczej nie.

– Człowieku! Wiesz, jaki jestem napalony? Mogę ci naprawdę wygodzie. Znam się na tej robocie.

– Słuchaj, facet… Przykro mi, ale nie jestem w nastroju.

Odszedł, wyraźnie niezadowolony. Rozejrzałem się dokoła. W sporej salce czekało pięćdziesięciu mężczyzn. Prócz nich było tam jeszcze z dziesięciu czy dwunastu urzędników. Siedzieli przy biurkach, łazili po biurze, palili papierosy. Wyglądali na bardziej strapionych i przegranych niż ta banda obiboków, stanowiąca ich klientelę. Urzędników odzielała od nas przegroda z gęstej drucianej siatki, rozpostartej od sufitu do podłogi. Ktoś pomalował ją na żółto. Bardzo niewyrazista była to żółć.

W drucianym przepierzeniu znajdowało się oszklone okienko i kiedy urzędnik zmuszony był obsłużyć któregoś z meneli, otwierał je ze skobelka i uchylał. Gdy natomiast chciał zająć się swymi papierami, zatrzaskiwał je i zamykał od wewnątrz. Za każdym razem wywoływało to odpływ nadziei. Każde uchylenie okienka wyrywało nas z letargu – ten, któremu się poszczęściło, zwiększał szanse pozostałych; natomiast ilekroć okienko się zatrzaskiwało, nadzieja gasła. Pozostawaliśmy wówczas sami i mogliśmy co najwyżej przyglądać się sobie nawzajem.

Na tylnej ścianie, za żółtym przepierzeniem i za urzędnikami, wisiało sześć czarnych tablic. Na półeczkach, pod tablicami, leżały kawałki białej kredy i gąbki do wycierania. Zupełnie jak w szkole podstawowej. Pięć tablic wytarto, lecz mimo to nadal można było na nich dostrzec widmowe ślady poprzednich komunikatów już dawno komuś przydzielonych, przepadłych dla ans na zawsze. Na szóstej tablicy widniał anons:

ZBIERACZE POMIDORÓW POTRZEBNI W BAKHRSFIHLD

Zawsze sądziłem, że kombajny odebrały robotę zbieraczom pomidorów. A jednak nadal ich potrzebowano. Widocznie ludzie byli tańsi niż maszyny, które w dodatku potrafiły się zepsuć. No właśnie…

Ponownie rozejrzałem się po poczekalni. Nie było w niej Azjatów, Żydów i niemal w ogóle nie było czarnych. Prawie sami biedni biali i Latynosi. Jeden czy dwóch obecnych tu Murzynów zdążyło już upić się winem.

Któryś z urzędników wstał właśnie zza biurka. Wyglądał na potężnego mężczyznę, z brzuchem piwosza. Najbardziej rzucała się w oczy jego żółta koszula w czarne pionowe pasy. Była przesadnie wykrochmalona, a jej właściciel nosił gumowe opaski podtrzymujące rękawy, zupełnie jak na fotografiach z początku wieku. Podszedł do żółtego przepierzenia i otworzył oszklone okienko.

– Chętni do Bakersfield! Ciężarówka czeka na zapleczu!

Zatrzasnął okienko, zamknął je na skobelek, usiadł za biurkiem i zapalił papierosa.

Początkowo nikt się nie poruszył. Dopiero po chwili siedzący mężczyźni zaczęli podnosić się z ławek, przeciągać, rozprostowywali kości. Twarze mieli obojętne i jakby nieobecne. Ci, którzy czekali na stojąco, rzucali niedopałki na podłogę i starannie rozdeptywali je podeszwami. Wreszcie zaczął się ogólny exodus: wszyscy, jeden za drugim, zaczęli wychodzić bocznymi drzwiami na ogrodzone podwórko.

Wstawało słońce. Dopiero teraz mogliśmy się sobie przyjrzeć. Na widok znajomych twarzy kilku mężczyzn wyszczerzyło zęby w uśmiechu.

Staliśmy w kolejce, torując sobie łokciami drogę do ciężarówki, podczas gdy słońce wznosiło się coraz wyżej. Czas, by wyruszyć w drogę. Ludzie gramolili się na platformę ciężarówki z demobilu, do wysokiej budy zadaszonej porwaną plandeką. Każdy torował sobie drogę, ordynarnie się przepychając, próbując co najwyżej zachować pozory grzeczności. W pewnym momencie dosyć miałem tej łokciowej roboty i odstąpiłem na bok.

Pojemność ciężarówki była naprawdę imponująca. Stojący z boku wielki meksykański nadzorca gestami ręki naganiał ich do środka.

– Dobra! Dobra! Włazić! Włazić!

Ludzie przesuwali się wolno do przodu, jakby mieli za chwilę wejść do paszczy wieloryba.

Z boku przez podartą plandekę widziałem twarze tych, którzy byli już w środku. Rozmawiali półgłosem, uśmiechali się do siebie. Nie lubiłem ich, a jednocześnie czułem się samotny. Zdecydowałem, że dam sobie radę z tymi pomidorami. Postanowiłem jechać. Miałem już wsiadać, gdy z tyłu wpadła na mnie jakaś gruba Meksykanka. Wyglądała na nieźle narwaną. Ująłem ją pod boki i usiłowałem podsadzić. Była potwornie ciężka. Nie bardzo sobie z tym radziłem. Wreszcie moja ręka znalazła jakieś oparcie, chyba w najgłębszym zakamarku jej krocza. Podsadziłem ją w końcu, po czym sam wyciągnąłem rękę, aby złapać się czegoś i wskoczyć jako ostatni na platformę. I wtedy ten Meksykanin, nadzorca, przydepnął mi stopą dłoń i powiedział:

– Nie jedziesz. Mamy już komplet.

Silnik ciężarówki zaskoczył, zacharkotał i po chwili zgasł. Kierowca ponownie uruchomił starter. Tym razem zapalił. Odjechali.

87

Workmen For Industry, jeszcze inny pośredniak, mieścił się na samym skraju dzielnicy wykolejeńców. Menele byli tu młodsi, nieco lepiej ubrani, ale równie apatyczni jak ci, którzy szukali pracy u farmerów. Siedzieli na okiennych parapetach, skuleni, przygarbieni, grzejąc się w słońcu i popijając kawę. Była bez cukru i śmietanki, ale za to bezpłatna, fundowana przez pośredniak. Od części biurowej nie oddzielała nas tu żadna druciana przegroda, telefony odzywały się częściej, a urzędnicy byli znacznie bardziej wyluzowani niż w Farm Labor.