Członek mi się uniósł; jęknęła i wpiła w niego zęby. Zawyłem, złapałem ją za włosy i strząsnąłem z siebie. Obolały i przerażony, umknąłem na środek pokoju. Z radia leciała symfonia Mahlera. I znowu, zanim zdążyłem wykonać jakikolwiek ruch, znalazła się przede mną na kolanach i ponownie mnie dopadła. Złapała mnie obiema dłońmi za jaja, bezlitośnie ścisnęła, jej usta rozwarły się i już go miała: trzęsąc zapamiętale głową zaczęła go obrabiać. Kłapnęła zębami tak, że omal nie przegryzła mi fiuta na pół, po czym gwałtownym szarpnięciem za jaja powaliła mnie na podłogę. Mlaszczące dźwięki wypełniły pokój. Z radia nadal płynęła muzyka Mahlera. Miałem wrażenie, że pożera mnie jakieś bezlitosne zwierzę. Kutas mi stanął, cały zalany plwociną i krwią – i dopiero ten widok doprowadził ją do szału. Czułem się jak pożerany żywcem.
Jeśli się spuszczę, to nigdy sobie tego nie daruję – pomyślałem zdesperowany.
Spróbowałem szarpnąć ją za włosy, ale ponownie złapała mnie za jaja i niemiłosiernie ścisnęła. Zacisnęła zęby jak kleszcze w połowie długości mojego członka, jakby miała zamiar przegryźć go na pół. Wrzasnąłem, puściłem jej włosy, opadłem na wznak, a ona obrabiała mnie dalej bez cienia litości. Byłem pewien, że odgłosy obciągania druta docierają do najdalszych pokoi.
– PUŚĆ MNIE! – zawyłem.
Uparcie, w jakimś nieludzkim zapamiętaniu, robiła dalej swoje. Zacząłem się spuszczać. Przypominało to wysysanie wnętrzności ze złapanego w potrzask węża. Jej zapamiętanie miało w sobie coś z szaleństwa: sperma gulgotała jej w gardle, a ona ssała nadal.
– Martha, przestań! Już koniec!
Nie przestała. Zupełnie jakby zamieniła się w jeden wielki, nienasycony otwór gębowy. Dalej ssała i obrabiała go w tę i z powrotem. Raz za razem, raz za razem.
– PUŚĆ MNIE! – wrzasnąłem powtórnie…
Tym razem poszło jej tak, jak roztopione lody przez słomkę.
Opadłem bez sił, a ona wstała i zaczęła się ubierać. Słyszałem, jak podśpiewuje:
Gdy mi kochanka z New Yorku
mówi „dobranoc”, „dobranoc”,
za oknem już wczesny jest ranek.
Dobranoc, kochanie, dobranoc,
dłużej mi zostać nie każ,
dobranoc, kochanie, dobranoc,
z roboty wraca mleczarz…
Z trudem podniosłem się z podłogi i kurczowo 'zaciskając dłonie na kroczu, zacząłem szukać portfela. Wyjąłem z niego 5$ i wręczyłem jej banknot. Wzięła go, wsadziła za dekolt, jeszcze raz figlarnym gestem złapała mnie za jaja, uścisnęła… puściła i tanecznym krokiem wyszła z pokoju.
17
Pracowałem tak długo, aż udało mi się odłożyć na przejazd dalekobieżnym autobusem, plus parę dolarów na kilka pierwszych dni w nowym miejscu. Rzuciłem robotę, wyjąłem atlas Stanów Zjednoczonych i zacząłem go przeglądać. Zdecydowałem się na Miasto Nowy Jork.
W walizce, którą zabrałem do autobusu, miałem pięć butelek wódki (po 0,473 litra każda). Ilekroć ktoś przysiadał się do mnie i próbował wciągnąć mnie w rozmowę, wyjmowałem flaszkę i pociągałem z niej tęgiego łyka. Dojechałem na miejsce.
Dworzec autobusowy w Nowym Jorku znajdował się w pobliżu Times Square. Wyszedłem ze swą starą walizką na ulicę. Był wieczór. Z metra wysypywały się roje ludzi. Ludzkie postacie o nierozróżnialnych twarzach, opętane zbiorowym szaleństwem, jak chmary insektów, pędziły obok mnie, wprost na mnie i wokół mnie z niezwykłą wprost intensywnością. Wirowały, potrącały się nawzajem i wydawały z siebie jakieś potworne dźwięki.
Zatrzymałem się w bramie i dopiłem ostatnią flaszkę.
A potem ruszyłem przed siebie i szedłem tak, popychany, potrącany łokciami – aż do chwili, gdy przy Trzeciej Alei zobaczyłem wywieszkę: „Pokoje do wynajęcia”. Szefową była stara Żydówka.
– Potrzebny mi jest jakiś kąt – oznajmiłem jej.
– Potrzebny ci jest przyzwoity garnitur, chłopcze.
– Jestem spłukany.
– Mam dla ciebie bardzo dobry garnitur, niemal za bezcen. Mój mąż prowadzi zakład krawiecki po drugiej stronie ulicy. Chodź ze mną.
Zapłaciłem za pokój, zaniosłem walizkę na górę i poszedłem z nią na tę drugą stronę ulicy.
– Hermanie! Pokaż temu chłopcu garnitur.
– Och, to piękna rzecz!
Herman wyjął go z szafy. Był ciemnoniebieski, lekko podniszczony.
– Chyba jest za mały.
– Nie! Będzie jak na miarę.
Wyszedł zza kontuaru.
– Proszę. Przymierz marynarkę. – Pomógł mi ją włożyć. – Widzisz? Leży jak ulał… Chcesz przymierzyć spodnie? – Przyłożył mi je z przodu do talii, pokazując, że mają dobrą długość.
– Wyglądają w porządku.
– Dziesięć dolarów
– Jestem spłukany.
– Siedem.
Dałem mu te siedem dolarów i zaniosłem ubranie do swego pokoju na górze. Wyskoczyłem na dół po butelkę wina, a gdy wróciłem, przekręciłem klucz w drzwiach i rozebrałem się, licząc na to, że po kilku nie przespanych nocach, będę mógł wreszcie przyzwoicie odpocząć.
Położyłem się do łóżka, otworzyłem butelkę, zbiłem poduszkę w twardy kłąb, zrobiłem sobie z niej podpórkę pod plecy, oparłem się i głęboko odetchnąłem. Siedziałem w ciemności patrząc w okno. Nareszcie sam, po raz pierwszy od pięciu dni. Byłem człowiekiem, któremu świetnie służy samotność. Rozkwitałem dzięki niej, a jej brak był dla mnie czymś tak uciążliwym, jak dla innych brak wody czy pożywienia. Każdy dzień, w którym nie było mi dane jej zaznać, osłabiał mnie. Nie traktowałem tego jako powód do dumy; raczej jako formę uzależnienia. Panująca w pokoju ciemność była dla mnie jak słoneczny blask. Wypiłem łyk wina.
Nagle pokój napełnił się światłem. Usłyszałem turkot i huk. Tory przechodziły dokładnie na poziomie mojego okna. Był to nadziemny odcinek metra i pociąg właśnie się zatrzymał. Za oknem zobaczyłem rząd nowojorskich twarzy. Wpatrywałem się w nie, a one wpatrywały się we mnie. Pociąg postał chwilę, po czym odjechał. Wróciła ciemność. Ale po chwili pokój znowu zalała fala światła. I znowu zobaczyłem te twarze. Była to istna wizja piekła, która raz po raz się pojawiała. Każdy kolejny pociąg przywoził ładunek twarzy jeszcze obrzydliwszych, bardziej zdemenciałych i okrutnych niż poprzedni. Piłem wino.
Trwało to nadaclass="underline" ciemność, potem światło; światło, potem ciemność. Skończyłem butelkę i poszedłem po następną. Wróciłem, rozebrałem się i położyłem na łóżku. Twarze pojawiały się i znikały bez ustanku. Pomyślałem, że mam halucynacje. Nawiedzały mnie setki diabelskich zjaw, których sam Książę Piekieł nie byłby w stanie tolerować. Piłem dalej.
Wreszcie wstałem i wyciągnąłem z szafy swój nowy garnitur. Wcisnąłem na siebie marynarkę. Była strasznie opięta, jakby mniejsza niż wtedy, gdy przymierzałem ją w sklepie. Nagle rozległ się trzask prującego się materiału. Marynarka pękła na pół: rozlazła się wzdłuż całych pleców. Zdjąłem z siebie jej szczątki, pocieszając się tym, że pozostały mi jeszcze spodnie. Z trudem wepchnąłem w nie nogi. Zamiast suwaka miały guziki przy rozporku i gdy usiłowałem je dopiąć,, puściły szwy na siedzeniu. Sięgnąłem ręką do tyłu i poczułem pod palcami gacie.