Przy takich pracach ludzie czują zmęczenie. Nawet więcej. Doświadczają czegoś, co przekracza granice zmęczenia. Wygadują jakieś szalone, błyskotliwe rzeczy. Bez zastanowienia i opamiętania zaczynałem nagle kląć, gawędzić, opowiadać kawały, śpiewać. Na dnie piekła bulgocze śmiech. Potrafiłem rozśmieszyć wszystkich. Nawet Kobolda.
Przepracowałem tam kilka tygodni. Każdego popołudnia przychodziłem do pracy pijany. Nic się z tego powodu nie działo: trudno było o chętnych do tej roboty. Wystarczyło zresztą godzinę postać przy piecu, żeby wytrzeźwieć. Na dłoniach miałem odciski i bąble od poparzeń. Każdego ranka przesiadywałem obolały w swoim pokoju, nakłuwając sobie bąble wysterylizowaną nad płomieniem zapałki szpilką.
Którejś nocy przyszedłem do roboty bardziej pijany niż zwykle. Odmówiłem odbicia karty.
– To byłoby na tyle – oświadczyłem.
Kobold wpadł w panikę.
– Jak my sobie bez ciebie poradzimy, Chinaski?
– No właśnie.
– Zostań jeszcze jedną noc. Zrób to dla nas!
Wsadziłem mu głowę w zgięcie ramienia, zacisnąłem chwyt i patrzyłem, jak do uszu napływa mu krew.
– Ty mały skurwysynku -. powiedziałem. I dałem mu spokój.
22
Po przyjeździe do Filadelfii znalazłem jakiś pokój i zapłaciłem z góry tygodniowy czynsz. Najbliższy bar miał z pięćdziesiąt lat. Na sali czuło się sączący się spod podłogi półwieczny smród uryny, gówien i rzygowin, którym przesiąkły położone poniżej toalety.
Była 16.30. Na środku baru biło się dwóch gości.
Ten na prawo ode mnie zdążył mi powiedzieć, że na imię ma Danny. Ten na lewo, że na imię ma Jim.
Danny trzymał w wargach tlącego się peta. Pusta butelka po piwie zatoczyła łuk w powietrzu, ocierając się niemal o jego nochal i papieros. Nie odwrócił się ani nie spojrzał za siebie. Strząsnął popiół do popielniczki i powiedział:
– O mało żeś mnie nie trafił, skurwielu! Jeszcze jeden taki numer i będziesz się musiał lutować.
Brakowało miejsc. Na sali były również kobiety: kilka gospodyń domowych, grubych i troszkę przygłupich, oraz dwie czy trzy panienki, które znalazły się chwilowo w trudnych warunkach życiowych. Gdy siedziałem tam, jedna z dziewczyn wstała od stolika i wyszła z jakimś facetem. Nie minęło pięć minut, a już była z powrotem.
– Jak ty to robisz, Helen?
Roześmiała się.
Ktoś następny poderwał się z miejsca, by ją zdegustować.
– Musi mieć jakiś supersposób! Ja też się chcę załapać.
Wyszli oboje. Helen wróciła po pięciu minutach.
– Ma chyba pompę ssącą zamiast psiochy!
– Muszę to na sobie wypróbować – odezwał się jakiś starszy facet siedzący na końcu baru. – Dawno już mi nie stawał. Chyba odkąd Teddy Roosevelt kopnął w kalendarz.
Helen załatwiła się z nim w dziesięć minut.
– Mam ochotę przegryźć coś przyzwoitego – obwieścił jakiś tłuścioch. – Kto skoczy dla mnie po kanapkę?
Powiedziałem mu, że mogę skoczyć.
– Bułkę z plasterkiem pieczeni wołowej i co tam mają na wierzch. – Wręczył mi pieniądze. – Reszta dla ciebie.
Poszedłem poszukać jakiegoś miejsca, gdzie dają kanapki. Dziwaczny staruch z wielkim brzuchem przydreptał przyjąć zamówienie.
– Bułka z plasterkiem pieczeni wołowej i dodatkami. I piwo, zanim pan ją zrobi.
Wypiłem piwo, wróciłem do baru z kanapką dla grubasa i usiadłem na jakimś innym miejscu. Zjawiła się przede mną szklaneczka whisky. Wypiłem do dna. Zjawiła się następna. Wypiłem do dna. Z szafy grającej leciała płyta za płytą.
Z drugiego końca baru przywędrował do mnie facet. Na oko mógł mieć ze dwadzieścia cztery lata.
– Potrzebuje, żeby mi kłoś umył żaluzje.
– Pewnie by im się to przydało.
– Czym się zajmujesz?
– Dwiema rzeczami naraz. Siedzę i piję.
– A co byś powiedział na te żaluzje?
– Pięć dolców.
– Jesteś zakontraktowany.
Nazywali go tu Mały Bill. Mały Bill był mężem właścicielki. Właścicielka miała czterdzieści pięć lat.
Przyniósł mi dwa wiadra, trochę mydła, jakieś gąbki i szmaty.
– Drinki masz za friko – powiedział nocny barman Tommy. – Dopóki nie skończysz.
– Polej mi małą whisky, Tommy.
Marudna to była robota: kurz zapiekł się, tworząc trudną do odskrobania warstwę brudu. Kilka razy pokaleczyłem sobie ręce o krawędzie metalowych listew. Skaleczenia piekły w mydlinach.
– Polej mi małą whisky, Tommy.
Skończyłem żaluzje w jednym oknie i zawiesiłem je z powrotem. Bywalcy baru odwrócili się, by spojrzeć na rezultat mej pracy.
– Pięknie!
– Knajpa od razu na tym zyskała.
– Podniosą teraz pewnie cenę drinków.
– Polej mi małą whisky, Tommy – zwróciłem się do barmana.
Zdjąłem następne żaluzje i rozmontowałem listwy. Zagrałem z Jimem w elektryczny bilard, skasowałem go na dwadzieścia pięć centów, wylałem brudy z kubłów do kibla i napełniłem je czystą wodą.
Z drugimi żaluzjami szło mi wolniej. Jeszcze bardziej pokaleczyłem sobie dłonie. Wyglądało na to, że przez ostatnich dziesięć lat te żaluzje nie były ani razu umyte. Wygrałem w bilard następne ćwierć dolara, po czym Mały Bill zaczął wrzeszczeć, żebym wracał do roboty.
Helen przechodziła obok mnie, zmierzając do damskiego sracza.
– Helen! Jak się obrobię, będę miał dla ciebie pięć dolarów. Wystarczy?
– Jasne. Ale co z tego? Po takiej robocie i tak ci nie stanie.
– Już ja się postaram, żeby mi stanął.
– Znajdę cię, jak będą zamykali. Jeśli do tego czasu nie padniesz, to dam ci za darmo.
– Będę stał twardo, kiciu.
Helen poszła do sracza.
– Polej mi małą whisky. Tommy!
– Hola, hola – zaprotestował Mały Bill. – Przybastuj, facet, bo się do rana nie wyrobisz.
– Billy! Jeśli nie skończę przed zamknięciem, to pięć dolarów zostaje u ciebie.
– Niech będzie. Wszyscy słyszeli, jaka jest umowa?
– Słyszeliśmy, Billy. Ale ty jesteś, kurde, żyła.
– Dobra, Tommy. Nalej mi strzemiennego.
Barman podał mi szklaneczkę. Wypiłem i zabrałem się do roboty. Teraz już naprawdę tyrałem jak wół. Po iluś tam kolejkach whisky miałem to wreszcie załatwione: trzy zestawy lśniących żaluzji wisiały nad oknami.
– W porządku, Billy. Czas płacić.
– Przecież jeszcze nie skończyłeś.
– Jak to?
– Zostały trzy okna w pokoju na zapleczu.
– Gdzie?
– Na zapleczu. W salce bankietowej.
Mały Bill pokazał mi ten pokój. Rzeczywiście były w nim trzy okna z trzema żaluzjami.
– Słuchaj, Billy… Zapłać mi połowę i będziemy kwita.
– Nie. Masz umyć wszystkie. Inaczej nie ma wypłaty.
Zabrałem kubły, wylałem brudną wodę, nalałem czystej, rozmieszałem mydło i zdjąłem pierwsze żaluzje. Powyciągałem listwy, poukładałem je na stole i bezmyślnie się na nie gapiłem.
Jim, idąc do sracza, przystanął na chwilę.
– O co chodzi?
– Mam dosyć. Nie obrobię już ani jednej listwy.
Jim wyszedł ze sracza, poszedł do baru po swoje piwo, wrócił i zabrał się do czyszczenia żaluzji.
– Daj spokój, Jim.
Teraz ja poszedłem do baru po kolejną whisky. Kiedy wróciłem, jedna z dziewczyn zdejmowała żaluzje z następnego okna.
– Uważaj, żebyś się nie skaleczyła – ostrzegłem ją.
Po paru minutach na zapleczu było już kilka osób. Przyszła nawet Helen. Ludzie gawędzili ze sobą, żartowali – i wszyscy pracowali nad żaluzjami. Wkrótce prawie cały bar zebrał się na zapleczu. Wysępiłem jeszcze dwie whisky. Wkrótce żaluzje były gotowe i odwieszone na miejsce. Nie zajęło to nawet tak dużo czasu. Lśniły czystością. Na zaplecze wszedł Mały Bill.