Выбрать главу

W południe poszedłem z Mannym do baru na lunch.

– Hank, bierzemy od nich pieniądze na zakłady.

– Przecież ci kolesie są goli. Mają tylko to, co dostaną od żon na kawę i gumę do żucia. Nie będziemy sterczeć w ogonku do kas, gdzie przyjmują dwudolarowe zakłady. I tak byśmy nie zdążyli.

– A po co mamy za nich obstawiać? Zatrzymamy sobie tę forsę.

– A jak wygrają?

– W życiu nie wygrają. Zawsze typują niewłaściwego konia. Mają już taki zwyczaj, żeby zawsze obstawiać bez sensu.

– A jak postawią na naszego typa?

– Wówczas będziemy wiedzieli, że sami typowaliśmy źle.

– Manny, co ty robisz w tym autobiznesie?

– Odpoczywam. Lenistwo zawsze było kulą u nogi mych ambicji.

Wypiliśmy jeszcze po piwie i wróciliśmy do magazynu.

46

Znowu biegliśmy przez tunel, gdy konie wchodziły już do startboksów. Za nasz typ, Złoty Iglak, płacono tylko dziewięć do pięciu, a ponieważ obawiałem się, że dwa dni z rzędu nie wygramy, postawiłem na niego 5 dolarów. Manny zagrał za dziesięć. Złoty Iglak na ostatnich metrach wyprzedził po zewnętrznej faworyta i zwyciężył o łeb. Mieliśmy tę wygrana, a dodatkowo – dzięki kolegom z magazynu – 32 dolary z nietrafionych typowań.

Fama rozeszła się szybko i chłopcy z okolicznych hurtowni, do których chodziłem po części, zaczęli powierzać mi pieniądze na zakłady. Manny miał rację: rzadko zdarzało im się wygrywać. Nie umieli typować, stawiali na pewniaki, stawiali na fuksy, a pulę przeważnie zgarniał jakiś średniak. Kupiłem sobie nowe buty, nowy pasek do spodni i dwie drogie koszule. Właściciel hurtowni przestał wydawać mi się taką wszechpotężną figurą. Nadal chodziłem na lunch z Mannym, ale teraz nasze posiłki stały się nieco dłuższe, a wracając z nich, paliliśmy drogie cygara. No i nadal każdego popołudnia trzeba się było ostro sprężyć, żeby zdążyć na ostatnią gonitwę. Tłum na torze poznał już nasze zwyczaje i czekał, kiedy wybiegniemy z tunelu. Ludzie dopingowali nas, krzycząc i wymachując programami, a gdy przebiegaliśmy obok nich, pędząc na łeb, na szyję do kas, ich wrzaski stawały się coraz głośniejsze.

47

To nowe życie nie przypadło do gustu Jane. Przyzwyczaiła się pierdolić cztery razy dziennie i postrzegać mnie jako faceta, który jest biedny i zdołowany. Po dniu w hurtowni, wariackiej jeździe przez miasto, biegu przez parking i tunel, niewiele pozostawało we mnie energii na miłość. Każdego wieczoru po powrocie do domu zastawałem ją nieźle już zaprawioną winem.

– O, pan Gracz! – witała mnie, gdy wchodziłem. Zawsze była odstawiona: szpilki, nylony, udo założone na udo, stopa kołysząca się w powietrzu. – Wielki Pan Gracz… Wiesz, że gdy cię poznałam, to podobało mi się w tobie wszystko, nawet sposób, w jaki chodzisz po pokoju. Bo ty nie chodziłeś zwyczajnie, tylko tak, jakbyś chciał przejść przez ścianę, jakby cały świat do ciebie należał, jakby nic się nie liczyło. A teraz trafiłeś parę dolców i przestałeś być sobą. Zachowujesz się jak studencik stomatologii albo hydraulik.

– Jane! Przestań mi pieprzyć o jakichś hydraulikach.

– Nie kochałeś się ze mną od dwóch tygodni.

– Miłość przybiera różne formy. Moja stała się bardziej subtelna.

– Nie pierdoliłeś mnie od dwóch tygodni!

– Odrobinę cierpliwości. Za pół roku pojedziemy na wakacje do Rzymu, do Paryża…

– Ale cham! Nalewa sobie dobrą whisky i pozwala pić kobiecie to obrzydliwe tanie wińsko.

Siedziałem rozwalony na krześle, obracałem w dłoni szklankę i przyglądałem się wirującym razem z trunkiem kosteczkom lodu. Miałem na sobie żółtą koszulę, drogą i krzykliwą, a także nowe spodnie, zielone w białe paski.

– Pan Gracz Ważniacha!

– Daję ci duszę. Dzielę się z tobą mądrością, światłem, muzyką, odrobiną radości. Ale jestem również graczem. Mistrzem świata w obstawianiu koni.

– W sraniu na odległość!

– Nie. W obstawianiu koni.

Dopiłem swoją whisky, wstałem i nalałem sobie następną.

48

Kłóciliśmy się stale o to samo. Rozumiałem aż za dobrze, o co naprawdę chodziło. Wielcy kochankowie zawsze byli ludźmi niepracującymi. Obibok pierdoli lepiej niż odbijacz kart zegarowych. Sprawdziłem to na sobie.

Jane przeszła do kontrataku. Wszczynała kłótnię, doprowadzała mnie do wściekłości, po czym wybiegała na ulicę, do barów. Wystarczyło, że usiadła samotnie na stołku barowym – drinki i propozycje zjawiały się same. Uważałem naturalnie, że jest to zachowanie nie fair.

Większość wieczorów przebiegała wedle tego samego scenariusza: doprowadzała do kłótni, chwytała torebkę i znikała za drzwiami. Owszem, było to skuteczne. Zbyt wiele dni mieszkaliśmy razem, kochając się. Musiałem to odczuć i faktycznie raniło mnie to do żywego, ale zawsze pozwalałem jej wyjść, a potem siedziałem bezradnie na krześle, popijając whisky i słuchając jakichś fragmentów muzyki klasycznej przez radio. Wiedziałem, że ona gdzieś tam jest, że będzie z nią ktoś inny. A mimo to nie chciałem ingerować w bieg zdarzeń i pozwalałem im toczyć się własnym torem.

Aż wreszcie pewnego szczególnego wieczora, kiedy tak siedziałem, i nagle coś się we mnie przełamało. Poczułem, jak się przełamuje. Wezbrało i przetoczyło się jak fala – wstałem z krzesła, zbiegiem z trzeciego piętra i wypadłem na ulicę. Szedłem od skrzyżowania Trzeciej i Union Street aż do Szóstej, a potem Szóstą na zachód w kierunku Alvarado. Mijałem po drodze dziesiątki knajp i wiedziałem, że w którejś z nich ją znajdę. Wszedłem do pierwszej z brzegu. W głębi, przy samym końcu baru, siedziała Jane. Na podołku rozłożoną miała jedwabną biało – zieloną chustę. Po obu jej stronach siedzieli dwaj mężczyźni: chudzielec z wielką brodawką na nosie i mały, garbaty pokurcz w dwuogniskowych okularach i starym czarnym garniturze.

Zauważyła mnie, gdy szedłem w jej stronę. Podniosła gwałtownie głowę i nawet mimo panującego w barze mroku widać było, że zbladła. Podszedłem i stanąłem tuż za jej stołkiem.

– Próbowałem zrobić z ciebie kobietę, ale ty na zawsze pozostaniesz kurwą.

Trzasnąłem ją wierzchem dłoni i zwaliłem ze stołka. Padła plackiem na ziemię i zaczęła wrzeszczeć. Wziąłem z kontuaru jej kieliszek, dopiłem go, po czym wolno ruszyłem w kierunku wyjścia. W drzwiach przystanąłem i powiodłem wzrokiem po sali.

– Może komuś nie spodobało się to, co przed chwilą zrobiłem? Jeśli tak… to niech powie.

Nie było żadnej reakcji. Więc może spodobało się to wszystkim. Wyszedłem z powrotem na Alvarado.

49

W hurtowni części samochodowych coraz bardziej się obijałem. Właściciel, pan Mantz, w trakcie obchodu magazynu często przyłapywał mnie na tym, jak przycupnięty w jakimś ciemnym kącie w przejściu między regałami, leniwie układam towar na półkach.

– Chinaski, czy ty się dobrze czujesz?

– Tak.

– Nie jesteś chory?

– Nie.

Mantz szedł dalej. Ta scenka powtarzała się wielokrotnie z małymi wariacjami. Raz przyłapał mnie, gdy na odwrocie faktury szkicowałem widoczną z okna alejkę. Kieszenie miałem wypchane pieniędzmi na zakłady. Kace nie dawały mi się tak we znaki zważywszy że ich przyczyną była najlepsza whisky, jaką można kupić, nie licząc się z forsą.

Ciągnąłem tak jeszcze przez dwa tygodnie, pobierając wypłaty. Aż wreszcie, w środę rano, zobaczyłem Mantza, który stał w głównym przejściu, w pobliżu swego biura. Przywołał mnie gestem ręki. Gdy wszedłem do jego gabinetu, zdążył już wrócić na swe miejsce za biurkiem.

– Siadaj, Chinaski.

Na środku blatu zobaczyłem odwrócony blankiet czekowy. Zsunąłem go ze szklanej tafli tak jak leżał i nie spojrzawszy na sumę, wsunąłem do portfela.

– Wiedziałeś, że mamy zamiar cię zwolnić?

– Szefów nigdy nie jest trudno rozszyfrować.