Выбрать главу

Po trzech tygodniach zgłosiłem się do nich znowu i usłyszałem, że mogą mi zrobić pewne badania bezpłatnie, ale jeśli niczego nie wykryją, to i tak nie będę mógł mieć pewności, że nie mam raka… Jeśli natomiast zapłacę im 25$ za kolejny test i da on wynik negatywny, to będę mógł być raczej pewny, że go nie mam. Gdybym zaś chciał mieć absolutną pewność, to po zrobieniu tego testu za 25$ muszę zafundować sobie następny – za 75$ – i gdy ten także niczego nie wykaże, mogę się w pełni zrelaksować. Będzie wtedy pewne, iż przyczyną moich dolegliwości jest alkoholizm, rozstrój nerwowy lub tryper. Te przyjemniaczki w białych fartuchach z Amerykańskiego Stowarzyszenia do Walki z Rakiem naprawdę jasno mi wszystko wyłożyły. Spytałem jeszcze dla pewności: „Innymi słowy, chodzi o stówę?”. Usłyszałem na to: „Hmm, no tak”, wobec czego wyszedłem od nich, udałem się na trzydniową popijawę, a gdy wytrzeźwiałem, wszystkie moje guzki zniknęły, wraz z zawrotami głowy i pluciem krwią.

Po drodze do Yellow Cab Company musiałem przejść obok Gmachu Rakowego, dzięki czemu przypomniałem sobie o tym, że bywają na świecie gorsze rzeczy niż szukanie pracy, której nie ma się ochoty wykonywać. Wszedłem do środka, a potem wszystko już poszło gładko: te same stare formularze, pytania itp. Jedyną nowością było to, że pobierali tam odciski palców, ale ponieważ miałem w tym pewną praktykę, rozluźniłem dłoń i przycisnąłem palce do poduszeczki z tuszem tak wprawnie, że dziewczyna, która przy tym asystowała, pochwaliła moje specjalistyczne umiejętności. Pan Yellow powiedział, że mam zgłosić się następnego dnia na kurs szkoleniowy, w związku z czym oboje z Jane uczciliśmy tej nocy mój sukces.

71

Janeway Smithson był małym, siwym, narwanym pomyleńcem, który z wyglądu i zachowania przypominał lilipuciego koguta. Załadował do taksówki pięciu czy sześciu kursantów i zjechał z nami w łożysko rzeki Los Angeles. W tamtych czasach ta cała rzeka była właściwie atrapą: tam, gdzie kiedyś płynęła woda, ciągnął się szeroki, płaski i suchy pas betonu. W małych betonowych wnękach, pod mostami i kładkami dla pieszych gnieździły się setki włóczęgów. Niektórzy mieli nawet przed swymi siedliskami rośliny doniczkowe. Do tego, by wieść tu królewskie życie, potrzebny im był jedynie spirytus w kostkach do kocherów turystycznych i to, co wygrzebali z najbliższego wysypiska. Opaleni i zrelaksowani, wyglądali na ogół cholernie zdrowo, znacznie zdrowiej niż przeciętny biznesmen z Los Angeles. Ci kolesie nie mieli problemów z kobietami, podatkiem dochodowym, właścicielami mieszkań, wydatkami na pogrzeby, dentystami, terminami płatności, reperacjami samochodów. Nie musieli nawet zawracać sobie głowy tym, by raz na jakiś czas wejść do kabiny do głosowania i zaciągnąć za sobą kotarę.

Janeway Smithson przepracował w tym przedsiębiorstwie dwadzieścia pięć lat i był dostatecznie tępy, by traktować to jako powód do dumy. W prawej kieszeni na biodrze nosił pistolet i chwalił się tym, że podczas testów zatrzymał żółtą taksówkę w najkrótszym czasie i na najkrótszym dystansie w historii firmy Yellow Cab. Przyjrzawszy mu się, doszedłem do wniosku, że albo łże, albo udało mu się to psim swędem, i że ten Smithson, jak każdy facet z dwudziestopięcioletnim stażem pracy, jest kompletnie pomylony.

– Dobra, Bowers. Od ciebie zaczynamy – zwrócił się do jednego z nas. – Rozbujaj tę pierdoloną brykę do siedemdziesiątki i trzymaj taką prędkość. W prawej ręce mam pistolet, a w lewej stoper. Gdy usłyszysz strzał, depcz po hamulcach. Jeśli się okaże, że nie masz refleksu, będziesz handlował w południe zielonymi bananami na rogu Szóstej i Broadwayu… Ej, przestań się, kurwa, gapić na mój palec na cynglu. Patrz prosto przed siebie! Zaraz ci zaśpiewam piosneczkę. Ukołyszę cię do snu. W życiu się nie skapujesz, kiedy ten skurczybyk wypali.

Wypalił dokładnie w tym momencie. Bowers przydepnął hamulec. Szarpnęło nas i zarzuciło. Spod kół uniosły się tumany pyłu. Wóz w bocznym poślizgu przeleciał pomiędzy wielkimi betonowymi filarami, zatrzymał się z piskiem, zakołysał w tył i w przód i znieruchomiał. Któryś z siedzących z tyłu rozkwasił sobie nos.

– No i jak? Zdałem? – spytał Bowers.

– Dowiesz się w swoim czasie – odrzekł Smithson, notując coś w małym czarnym kajecie. – Dobra. De Esprito! Ty jesteś następny.

De Esprito usiadł za kierownicą, po czym przerabialiśmy mniej więcej to samo. Kierowcy zmieniali się, jeździliśmy w górę i w dół łożyska rzeki Los Angeles, przypalając wykładziny hamulcowe, opony, strzelając z. pistoletu. Ja miałem odbyć próbę ostatni.

– Chinaski! – wywołał mnie Smithson.

Usiadłem za kierownicą i rozpędziłem taksówkę, do prawie osiemdziesiątki.

– Ustanowiłeś rekord, staruszku? Zaraz cię wykreślę z tabeli. Będziesz wyziębiony przy samej dupie.

– Coś ty powiedział?

– Musisz sobie uszy przedmuchać, staruszku. Mówię, że cię mam zamiar załatwić. Znam wielu sławnych ludzi. Max Baer ściskał mi grabę. Byłem ogrodnikiem u Texa Rittera. Zaraz będziesz sobie mógł tym swoim rekordem dupę podetrzeć.

– Nie jedź, kurwa, na hamulcu! Zdejmij nogę z pedału!

– Zaśpiewaj mi coś, staruszku. Zaśpiewaj tę swoją piosneczkę! Mam w moim worku bosmańskim czterdzieści listów miłosnych od Mae West.

– Na pewno mnie nie pobijesz!

Nie czekałem, aż wystrzeli, i przydepnąłem hamulec. Bezbłędnie go wyczułem. Pistolet i moja stopa zadziałały w tym samym momencie. Pobiłem jego rekord świata o cztery i pół metra i dziewięć dziesiątych sekundy. W pierwszej chwili podał mi ten wynik, ale potem zmienił melodię i stwierdził, że go oszukałem.

– Dobra – powiedziałem na to. – Zapisz mi, co ci się żywnie podoba. Tylko zabierz nas już wreszcie z tego idiotycznego koryta. Nie zanosi się na deszcz, więc ryb tu i tak nie nałapiemy.

72

Na kursie przygotowawczym było nas czterdziestu lub pięćdziesięciu. Siedzieliśmy w małych ławkach, przyśrubowanych rzędami do podłogi. Każda ławka miała płaski blacik, coś w rodzaju podpórki pod prawą rękę. Przypominało to dawne czasy – lekcje chemii lub biologii.

Smithson sprawdzał listę obecności.

– Peters!

– Jestem.

– Calloway.

– Uhm.

– McBride.

(Cisza.)

– McBride?

– Ee… Jestem.

Sprawdzanie listy trwało nadal. To dobrze, że tyle jest ofert pracy, myślałem sobie. A jednocześnie martwiłem się tym, że każą nam pewnie ze sobą rywalizować. Dobór naturalny. Szanse przetrwania mają najlepiej przystosowani. W Ameryce zawszę byli ludzie szukający pracy. Zawsze było tylu tych człowieczków do wzięcia. A ja chciałem być pisarzem. Jak większość. Nie każdy myślał o tym, żeby zostać dentystą lub mechanikiem samochodowym, natomiast każdemu wydawało się oczywiste, że może zostać pisarzem. Wśród tych pięćdziesięciu facetów siedzących na tej sali znalazłoby się pewnie z piętnastu takich, którzy uważali się za pisarzy. Prawie każdy używa słów i potrafi je zapisać – czyli że prawie każdy może być literatem. Na szczęście jednak większość ludzi nie zostaje pisarzami, ani nawet kierowcami taksówek, a niektórym – a nawet wielu – nie udaje się niestety zostać nikim.

Smithson skończył sprawdzanie listy i powiódł wzrokiem po sali.

– Zebraliśmy się tu… – zaczął, po czym przerwał w pół zdania. Patrzył na siedzącego w pierwszym rzędzie czarnego mężczyznę. – Spencer?

– Słucham?

– Zdjąłeś z czapki firmową blachę, prawda?