W wojsku zawrzało.
— Bądź pozdrowiony, wodzu nasz!.. bądź pozdrowiony, następco faraona, który oby żył wiecznie!.. — wołali żołnierze, a Grecy najgłośniej.
Książę mówił dalej:
— Do podziału między niższych oficerów armii mojej i dostojnego Nitagera przeznaczam pięć talentów. Nareszcie do podziału między jego dostojność ministra i naczelnych wodzów przeznaczam dziesięć talentów…
— Ja zrzekam się mojej części na rzecz wojska — odpowiedział Herhor.
— Bądź pozdrowiony, następco!.. bądź pozdrowiony, ministrze!.. — wołali oficerowie i żołnierze.
Czerwony krąg słońca już dotknął piasków zachodniej pustyni. Ramzes pożegnał wojsko i galopem pocwałował do Memfis, a jego dostojność Herhor, wśród radosnych okrzyków, wsiadł do lektyki i również kazał wyprzedzić maszerujące oddziały.
Kiedy odsunęli się tak, że pojedyncze głosy zlały się w jeden wielki szmer, niby szum wodospadu, minister wychyliwszy się do pisarza Pentuera rzekł:
— Pamiętasz ty wszystko?
— Tak, dostojny panie.
— Twoja pamięć jest jak granit, na którym piszemy historią, a twoja mądrość jak Nil, który wszystko zalewa i użyźnia — mówił minister. — Przy tym bogowie obdarzyli cię największą ze wszystkich cnót — roztropną pokorą…
Pisarz milczał.
— Ty więc dokładniej niż inni możesz ocenić postępki i rozum następcy tronu, który oby żył wiecznie.
Minister chwilę spoczął. Tak dużo mówić nie było w jego zwyczaju.
— Powiedz mi zatem, Pentuerze, i zapisz to: czy godzi się, ażeby następca tronu wobec wojska wypowiadał swoją wolę?… Tak czynić może tylko faraon albo zdrajca, albo… lekkomyślny młodzieniec, który z równą łatwością popełnia gwałtowne czyny, jak wyrzuca bezbożne słowa.
Słońce zaszło i w chwilę później zapadła noc gwiaździsta. Nad nieprzeliczonymi kanałami Dolnego Egiptu zaczęła zgęszczać się srebrna mgła, którą łagodny wiatr zanosił aż na pustynię, chłodził strudzonych żołnierzy i nasycał rośliny, już konające z pragnienia.
— Albo powiedz mi, Pentuerze — ciągnął minister — i zbadaj: skąd następca weźmie dwadzieścia talentów na dotrzymanie wojsku obietnicy, którą dziś tak nieopatrznie uczynił? Zresztą skądkolwiek weźmie pieniądze, wydaje mi się, a zapewne i tobie, rzeczą niebezpieczną, ażeby następca robił podarunki armii, właśnie w tym dniu, kiedy jego świątobliwość nie ma czym zapłacić żołdu wracającym ze Wschodu pułkom Nitagera. Nie pytam cię o zdanie o tej rzeczy, bo je znam, jak i ty znasz moje najtajniejsze myśli. Proszę cię tylko, ażebyś zapamiętał, co widziałeś, dla opowiedzenia tego w kolegium kapłańskim.
— Czy prędko będzie zwołane? — spytał Pentuer.
— Nie ma jeszcze powodu. Spróbuję pierwej uspokoić rozhukanego byczka za pomocą ojcowskiej ręki jego świątobliwości… A szkoda byłaby chłopca, bo ma duże zdolności i energię południowego wichru. Tylko jeżeli wicher, zamiast zdmuchiwać nieprzyjaciół Egiptu, zacznie kłaść jego pszenicę i wyrywać palmy!..
Minister umilkł, a jego orszak utonął w ciemnej alei drzew prowadzącej do Memfisu.
W tym czasie Ramzes dojeżdżał do pałacu faraona.
Gmach ten stał na wzgórzu za miastem, wśród parku. Rosły tu osobliwe drzewa: baobaby z południa, cedry, sosny i dęby z północy. Dzięki sztuce ogrodniczej żyły one po kilkadziesiąt lat i dosięgały znacznej wysokości. Cienista aleja prowadziła z dołu do bramy, która miała wysokość trzypiętrowej kamienicy. Z każdej strony bramy wznosiła się potężna budowla niby wieża, w formie ściętej piramidy, szeroka na czterdzieści kroków, wysoka na pięć pięter.
Wśród nocy wyglądało to jak dwa olbrzymie namioty z piaskowca. Dziwne te gmachy miały na parterze i piętrach kwadratowe okienka, a dachy płaskie. Ze szczytu jednej takiej piramidy warta śledziła ziemię, z drugiej — dyżurny kapłan patrzył w gwiazdy.
Na prawo i na lewo od wież, zwanych pylonami, ciągnęły się mury, a raczej długie, piętrowe budynki z wąskimi oknami i płaskim dachem, po którym chodziły warty. Po obu stronach bramy głównej siedziały dwa posągi, dosięgające głowami pierwszego piętra; u stóp posągów znowu chodziły warty. Kiedy książę w towarzystwie kilku jeźdźców zbliżył się do pałacu, wartownik, pomimo ciemności, poznał go. Za chwilę wybiegł z pylonu urzędnik dworski, ubrany w białą spódnicę, ciemną narzutkę i perukę, z wielkości podobną do kaptura.
— Pałac już zamknięty? — spytał książę.
— Prawdę rzekłeś, dostojny panie — odparł urzędnik.
— Jego świątobliwość ubiera bogów do snu.
— A potem co będzie robił?
— Raczy przyjąć ministra wojny, Herhora.
— No?..
— Później jego świątobliwość popatrzy się w wielkiej sali na balet, a następnie przyjmie kąpiel i odprawi modlitwy wieczorne.
— Mnie nie kazano przyjąć? — spytał następca.
— Jutro po radzie wojennej.
— A królowe co robią?
— Pierwsza królowa modli się w pokoju zmarłego syna, a wasza dostojna matka przyjmuje posła fenickiego, który przywiózł jej dary od kobiet z Tyru.
— Są i dziewczęta?
— Podobno jest kilka. Każda ma na sobie kosztowności za dziesięć talentów.
— A któż się tam włóczy z pochodniami? — rzekł książę wskazując ręką na dół parku.
— Zdejmują z drzewa brata waszej dostojności, który tam siedzi od południa.
— I nie chce zejść?
— Owszem, teraz zejdzie, bo poszedł po niego błazen pierwszej królowej i obiecał, że zaprowadzi go do karczmy, gdzie piją paraszytowie, otwieracze ciał zmarłych.
— A o manewrach dzisiejszych już słyszeliście co?
— Mówili w ministerium, że sztab został odcięty od korpusu.
— I jeszcze co?
Urzędnik wahał się.
— Mów, co słyszałeś.
— I jeszcze słyszeliśmy, że z tego powodu wasza dostojność kazałeś odliczyć pewnemu oficerowi pięćset kijów, a przewodnika powiesić.
— Wszystko kłamstwo!.. — odezwał się półgłosem jeden z adiutantów następcy.
— Żołnierze też mówią między sobą, że to musi być kłamstwo — odparł śmielej urzędnik.
Następca zwrócił konia i pojechał do dolnej części parku, gdzie znajdował się jego pałacyk. Była to właściwie jednopiętrowa altana, wzniesiona z drzewa. Miała formę ogromnego sześcianu z dwoma werendami: dolną i górną, które wkoło otaczały budynek i wspierały się na mnóstwie słupów. Wewnątrz płonęły kagańce, więc można było widzieć, że ściany składają się z desek rzeźbionych jak koronka i że są zabezpieczone od wiatru zasłonami z różnobarwnych tkanin. Dach budowli tej był płaski, otoczony balustradą; na nim stało parę namiotów.
Serdecznie powitany przez półnagich służących, z których jedni wybiegli z pochodniami, drudzy padli przed nim na twarz, następca wszedł do domu. W mieszkaniu na parterze zdjął zakurzoną odzież, wykąpał się w kamiennej wannie i narzucił na siebie białą togę, rodzaj wielkiego prześcieradła, które zapiął pod szyją, a w pasie przewiązał sznurem. Na pierwszym piętrze zjadł kolację złożoną z pszennego placka, garstki daktylów i kielicha lekkiego piwa.
Potem wszedł na taras budowli i położywszy się na kanapie okrytej lwią skórą kazał służbie odejść i natychmiast przysłać na górę Tutmozisa, gdy przyjedzie.
Około północy stanęła przed domem lektyka i wysiadł z niej adiutant Tutmozis. Gdy ciężko wszedł na taras ziewając, książę zerwał się z kanapy.
— Jesteś?… I cóż?… — zawołał Ramzes.
— Więc ty jeszcze nie śpisz?… — odparł Tutmozis.
— O bogowie, po tyludniowej mordędze!.. Myślałem, że będę się mógł przedrzemać choćby do wschodu słońca.
— Cóż Sara?…